środa, 5 czerwca 2013

Erik K Skodvin - Flare

Noc stapia się z dniem jak bliźniak syjamski i wyżera okruchy myśli spod kopuły czasu. Dotykam ścian, jak niewidomy wędrowiec poznający kształt wszechświata za pomocą dłoni. Jest tak bardzo nerwowo. Dokładnie tak, jakby ktoś zbudował sufity z niewyobrażalnej ilości napięcia i kazał im spoglądać właśnie w moją stronę.
Za oknem natura rozgrywa dziwną grę, nie mogąc się chyba zdecydować jakiej użyć karty. Na zmianę mkną chmury, by po chwili uchylić wielki kawał nieba. Tylko wiatr jest niezmienny, cicho obejmując liście. W moim odtwarzaczu album "Flare", idealnie komponuje się z tym co na zewnątrz. Ta muzyka niesie w sobie jakąś tajemnicę, niepokój, pierwiastek czegoś nieuchwytnego, ale jednocześnie na tyle widocznego, że chcę podążać tego tropem. Prowadzi w świat wyobrażeń, wymaga tylko zamknięcia oczu i przyjęcia wygodnej pozycji. Jest tłem niezwykłych odczuć i podziwiam kompozytora za umiejętność budowania klimatu. Często szukam takich dźwięków, czegoś co zakorzeni się we mnie bardzo mocno i będzie potrafiło tutaj zostać na dłużej. 
Erik K Skodvin jest Norwegiem mieszkającym obecnie w Berlinie, ma na swoim koncie kilka albumów, ale ja zacząłem przygodę z jego twórczością od tego. Pięknej ścieżki dźwiękowej z bardzo delikatnie brzmiącą w tle elektroniką. Większość dźwięków to jednak oszczędne tony gitary, basu, skrzypiec czy pianina, budujące trochę mroczny, trochę niezwykły obraz.  To prawdziwe dzieło, jedno z tych o których jestem skłonny powiedzieć, że brzmią zbyt krótko, bo te 36 minut zostawia spory niedosyt. 

wtorek, 4 czerwca 2013

Koniec Punku W Helsinkach

Nad moim miastem niebo skrywa jakąś tajemnicę, może zemstę, może intrygę. Wędruje i złowieszczo spogląda na mieszkańców, jakby miał to być ostatni dzień tego świata. Najbardziej krwawy czerwiec dwa tysiące trzynaście.
Nie będę udawał, że znam twórczość Jaroslava Rudiša. Wiem (bo wyczytałem), że to wielokrotnie nagradzany autor, że jego książki się podobają, że warto i wszystkie te et cetera, ale i tak nie zmienia to faktu, że nie znam, bo w jego stronę nic mnie nigdy nie ciągnęło, więc siłą rzeczy nie przeczytałem jego książek. Do niedawna. A dokładnie do momentu kiedy listonosz przyniósł jeszcze ciepły egzemplarz książki "Koniec Punku W Helsinkach". Tak w ogóle od jakiegoś czasu listonosz jest dla mnie trochę księgarzem. To znaczy tu gdzie teraz mieszkam nie ma księgarni i najczęściej książki wędrują do mnie w torbie pełnej listów i emerytur. Podpisuję odpowiednią rubrykę w tabelce i już mam - z dostawą do domu!
Tak czy inaczej zabrałem się do czytania i okazało się, że pochłonąłem książkę jednym tchem. Czyta się to bowiem bardzo dynamicznie i ciężko się oderwać. To miłe wiedzieć, że punk stał się na tyle atrakcyjny, żeby zostać bazą wyjściową do całkiem atrakcyjnej książki. I tak, prześledzimy dzieje starego punkowego załoganta Olego, jego baru i przyjaciół z dawnych wschodnich Niemiec, a wszystko przeplatać będzie pamiętnik z lat osiemdziesiątych, spisywany przez czeską nastolatkę Nancy. Przekonamy się, że muzyka i własny, otwarty sposób patrzenia na rzeczywistość jest czymś bardzo ważnym, a ludzie, których spotykamy w naszym życiu kształtują nas samych. Zechcemy też cofnąć się we własne wspomnienia, bo ta książka (przynajmniej dla mnie) jest taką zachętą do poszukiwania opowieści we własnej historii. Oczywiście punk jest tu tylko tłem, fundamentem na którym zbudowano opowieść, ale jednocześnie czuje się go przez cały czas. A co najważniejsze, to naprawdę wspaniała opowieść.

czwartek, 23 maja 2013

Portland Cello Project - Homage

Czuję jak woda przepływa przez zaciśnięte dłonie, wytapia ze mnie szczątki twoich myśli i zmierza z nimi w stronę światła. Siedzę zamknięty w nieistnieniu i marzę o barwach zapisanych dźwiękiem, o opowieściach zrodzonych z twojej cielesności. Świat najczęściej nie zasługuje na spojrzenia, więc jestem błądzącym bez celu oddechem.
Lubię ludzi, którzy w muzyce sięgają po coś innego niż ogół, którzy nie boją się eksperymentów, albo tego, że ich kunszt muzyczny zostanie użyty do czegoś mniej ambitnego. Lubię ludzi, którzy bawią się dźwiękiem i za jego pomocą chcą coś stworzyć. Często więcej, czasem mniej. Mimo wszystko nie wiem kto zatrzyma się przy tej płycie na dłużej, nawet jeśli jest udanym eksperymentem - miłośnicy muzyki poważnej mogą narzekać na zbyt mało "ambitną" tematykę, fani hip hopu wysłuchają z ciekawości i wrócą do własnych dźwięków. Jestem jeszcze ja, i pewnie kilka osób tam po drugiej stronie ekranu, które nie wpisują się w żaden z wymienionych schematów, a płytę czasami odtworzą. Nie wiem jednak kim jest docelowa grupa odbiorców, ale cieszę się, że ten album został nagrany.
Jeśli kiedyś próbowaliście sobie wyobrazić jak brzmiałby hip hop, gdyby zabrała się za niego orkiestra, i wasza wyobraźnia nie zdołała tego przetworzyć, to ta płyta da wam odpowiedź. Portland Cello Project uwielbiają się bowiem bawić dźwiękiem, i tym razem sięgają po hip hop, robiąc to w pełni sprawnie.

The Sweet Vandals - After All

Kanonada zmysłów stapia się z rzeczywistością przyjmując formę szaro - fioletowego węża z ambicją na pożarcie rodzaju ludzkiego. Ogrodzenia z kolczastych drutów nie zatrzymają idei, ale nie temu mają służyć. Wzniesione, uczą uległości i patrzenia tylko na własne obuwie.
Coraz częściej atakują nas promienie słońca, a to z kolei sprzyja doskonałej zabawie. Chętnie uciekamy w miejsca, które odrywają nas od szarej codzienności i w odrealnionym odpoczynku zatapiamy się bez końca. Sam odbyłem dziś niesamowitą podróż, która przypomniała mi obrazy jakie uwielbiam oglądać. Wtopiłem wzrok w stare, martwe mury i całkowicie uciekłem od wszystkiego. Karmiąc się dźwiękiem, poczułem to co chyba mocno zaniedbałem i czego tak bardzo mi brakuje. Wracając jednak do słońca i zabawy, są dźwięki, które jak mi się zdaje, doskonale pasują. Nie będę ukrywał, że jeśli wcześniej zetknąłem się z zespołem The Sweet Vandals, musiałem tego nie odnotować, i na dobrą sprawę jeśli tak było to nie mam dla siebie żadnego usprawiedliwienia. "After All" jest już czwartym krążkiem w ich karierze i udało mu się skraść moje zainteresowanie do tego stopnia, że zamierzam nadrobić zaległości z wcześniejszych albumów The Sweet Vandals. 
Ich muzyka to funk z drobną domieszką soulu a nawet ska, podane z niezwykle charyzmatycznym żeńskim wokalem. Pochodzą z Hiszpanii i, jak się okazuje, ich kawałek został użyty jako tło telewizyjnej reklamy Fiata Bravo. Myślę, że nie byłbym wcale zaskoczony gdyby wraz ze wzrostem temperatury, właśnie ta płyta towarzyszyła coraz większej grupie osób, i to nie tylko przy dobrej zabawie.

wtorek, 21 maja 2013

The Estranged - The Subliminal Man

Ugryzłem zaskakująco świeży kawałek osobowości. Nie miał zapachu, ale smak przyjemnie rozpływał się między przestrzenią ust, a wyobrażeniem o kształtach. Zaczarowana podróż po bezkresnym oceanie lubieżnej perwersji...
Już ciemno i pokój rozświetla jedynie blask monitora. Kilka minut po północy, zdecydowanie mój czas. Nawet czuję jak słuch domaga się karmy. Nie zasypiam ostatnio o ludzkich porach, tkwię w krainach dźwięków i szukam. Uwielbiam te wyprawy z których wracam zwycięsko, ze zdobytym trofeum w postaci czegoś ciekawego. Takiego  myśliwego domaga się cały mój organizm i wymaga bym polował sprawnie. Próbuję.
Dźwięki post punkowe zajmują ważne miejsce w moim muzycznym świecie. Są często doskonałym tłem dla moich myśli, dla mojego działania, moich pomysłów. Mojego sposobu postrzegania, poruszania się, myślenia. Nic więc niezwykłego w tym, że po nie sięgam i ciągle szukam rzeczy nowych. Album "The Subliminal Man" The Estranged pochodzi z roku 2010, ale do mnie trafił dopiero niedawno i nie dałem mu długo czekać na swoją kolej. Jeśli lubicie klimaty The Cure, i może w trochę mniejszym stopniu Joy Division, to ta płyta jest dla was. Nie jest do końca zimna, choć nie bije od niej ciepło, ma w sobie ten surowy, chłodny klimat który lubię. 
Jak się okazuje The Estranged to nie tacy zupełni nowicjusze. Pochodzą z Portland i są byłymi bądź obecnymi członkami hardcoreowych (!) zespołów takich jak np. Remains Of The Day czy Hellshock, z których wyszło zamiłowanie do trochę innego rodzaju grania i chwała im za to. Tak naprawdę mam trochę niesmak polegający na tym, że te 36 minut płyty to zdecydowanie za mało! 

poniedziałek, 20 maja 2013

Red Soul Community - I Never Learn

Zrywam barwy wszechświata z twojej twarzy - to konieczność, by rozświetlić codzienność. Oczywistość schematyczności czasu przeraża jak nigdy dotąd, bo wyjątkowo nie pozwala tworzyć nawiasów i marginesów. Na końcu zdań znak nieskończoności i ostry zapach zwątpienia...
Jeszcze dziś rano witałem upalne słońce, i nawet planowałem by w jego towarzystwie wyruszyć na poszukiwanie obrazów, które warto utrwalić. Próby podniesienia się odrywały od urzeczywistnienia dźwięki - w dodatku nie byle jakie, ale najnowszy album Red Soul Community "I Never Learn". Chociaż nie wyruszyłem wraz ze słońcem na wielką wyprawę, to wcale mi go nie brakowało, a nawet teraz kiedy niebo przykryły delikatnie deszczowe chmury, nie brakuje słońca, bo ono mieszka w tej właśnie płycie. 
Pierwszy raz usłyszałem ich w roku 2009 (o ile nie myli mnie pamięć) przy okazji singla, a rok później dużego albumu "What Are You Doing?". Dźwięki natychmiast przyjemnie zagościły w moim wnętrzu i nagrania towarzyszyły mi bardzo często, a szczególnie uwielbiałem przy nich prowadzić samochód. Ich muzyka to przyjemna mieszanka ska i reggae, niezwykle delikatnie i ciepło oprawiona żeńskim wokalem. Najnowszy album nie wychodzi poza to co znałem z wcześniejszych nagrań i bardzo dobrze, bo zachowuje doskonały poziom. Mile zaskoczył mnie na płycie kawałek "Spanish Bombs". Jako, że jestem niemal psychopatycznym fanem The Clash, ten cover jest dla mnie wisienką na torcie, którym jest cała płyta "I Never Learn". Teraz tylko wypatruję na horyzoncie okazji do zobaczenia zespołu na żywo, gdyż do tej pory nie miałem sposobności.

wtorek, 7 maja 2013

Bester Quartet - Metamorphoses

Wywracam na drugą stronę marzenia i płynę na strzępach historii rodzinnych. Jestem zwiastunem upadku, ponurą myślą, której nie dawałaś dojść do głosu. Jestem cieniem, który steruje właścicielem, prawdą ostateczną, z którą musisz się zmierzyć. Krokiem w ciemności, oddechem we mgle, najbliższym dzwonkiem do drzwi...
Nie ma chyba lepszego sposobu do opowiadania o swoich rodzinnych stronach niż muzyka, a jeśli nie ma cię gdzieś od jakiegoś czasu, chętnie się w te strony wraca. Opowiem dziś zatem trochę o Krakowie, a tłem będzie album Bester Quartet "Metamorphoses". Kraków to specyficzne miejsce, które pulsuje w mniejszym lub większym stopniu przez całą dobę. Przykładasz ucho do ścian a one opowiadają milionem szeptów historie miliona obcych ludzi. To miejsce w którym łatwo odnaleźć coś zupełnie przypadkiem, natknąć się na kogoś, albo najzwyczajniej w świecie usiąść nad brzegiem rzeki i zbierać myśli. Zdarza się też skręcić w jakąś uliczkę i trafić w miejsce nieznane, w którym dzieją się rzeczy o jakich nigdy nie myśleliśmy. Ale co najważniejsze - to miejsce gra swoją melodię przez cały czas, i gdzieś w dużej części mogłaby to być muzyka z płyty "Metamorphoses".
Bester Quartet to nic innego jak nowa twarz doskonale znanego The Cracow Klezmer Band, ale na ich płycie dźwięki klezmerskie nie są już tak mocno wiodące. Stapiają się z pewną jazzującą melancholią, awangardową ucieczką poza to co znamy i czego się spodziewamy. W bardzo naturalny sposób dźwięki te stają się naszym przewodnikiem w wyprawie do tylko nam samym znanych światów. Są doskonałym tłem, i być może to jedna z najciekawszych formacji jakie zrodziło to miasto.
Niewątpliwie daleko szukać tak dojrzałego i sprawnego muzycznie zespołu, a płyta w mocny sposób utwierdza mnie, że czasami prawdziwe skarby znaleźć można na własnym podwórku. Nie wybrać się z nimi w krainę dźwięku, to prawdziwa strata. 

poniedziałek, 6 maja 2013

Eluvium - Nightmare Ending

Odbiegam dłonią od reszty ciała, zapisując opuszkami palców kształty wszechświata. Buduję zdania z lepkich szeptów wyłowionych z twoich ust i frunę bezwładnie w stronę miasta. Te wszystkie światła pod naszymi wizjami parzą niewinne myśli...
Kolejny majowy długi weekend stał się już tylko częścią historii i każdy w jakiś sposób wraca do rzeczywistości. Wspomnienia układają się w naszych głowach i zaczynają przemianę w coś odległego. Codzienność dociera do nas jak wielka masa wypełniająca każdy fragment czasu. W takich chwilach szukam czegoś co muzycznie przeniesie mnie w bardzo odrealnione światy, gdzieś poza granice zwyczajnej, zaplanowanej egzystencji, a do tego doskonale nadaje się muzyka ambient.
Twórczości Eluvium nie znałem wcześniej i spotkałem się z nią dopiero przy okazji najnowszego albumu (już ósmego) "Nightmare Ending". Dźwięki jakie usłyszałem przeniosły mnie gdzieś w rejony wyobraźni znane z czasów mojej fascynacji nagraniami Broken Harbour, czyli na daleki, barwny skraj myśli, w którym każda wizja pracuje na wysokich obrotach. To doskonałe tło do przemyśleń, wspomnień, odpoczynku, i przede wszystkim do budowania w głowie własnych rzeczywistości, tak bardzo odmiennych od znanego nam świata. To dźwięki, które pozwalają oderwać się i przemierzać przestrzeń, w poszukiwaniu najbardziej fantazyjnych miejsc, w których mogłaby zamieszkać nasza wyobraźnia. Doskonałe, by uwierzyć, że dźwięki pomagają nam w wyprawach do nieistniejących lub bardzo odległych obszarów. 
"Nightmare Ending" to album dwupłytowy, trwający blisko półtorej godziny. Próbując znaleźć jakieś informacje na temat wcześniejszych dokonań, dowiedziałem się, że okładki do Eluvium zdobią zawsze prace Jeannie Lynn Paske. Przeglądając (do czego i was zachęcam) jej prace w internecie, zrozumiałem, że są one doskonałym rozwinięciem muzyki, pomocą i drogowskazem prowadzącym nas w odrealnione przestrzenie. Stają się jednocześnie doskonałym uzupełnieniem i rozwinięciem dźwięków, przez co otrzymujemy bardzo spójny produkt. 

czwartek, 2 maja 2013

Skinny Lister - Forge & Flagon

Zapisuję światłem obecność w twoich myślach. W niepotrzebnych gestach zamykam nasz świat i upajam się każdym miarowym oddechem. Momentami prawie nie wierzę w istnienie końca. 
Folk przez jakiś czas tkwił w szufladzie, do której młodzi ludzie nie sięgali zbyt chętnie. Ktoś musiał im pokazać, że pewne rzeczy nie są dla nich, i chyba będzie za to pokutował w piekle po wsze czasy. Na szczęście ta sytuacja zmieniła się - po części za sprawą łączenia folku z rockiem i punk rockiem, po części dlatego, że młodość jednak uwielbia wracać do czegoś z pozoru dalekiego od ich dynamiki. Dziś nikt nie powie, że nie wypada tego słuchać, bądź, że nie można tego ubrać w nowe aranżacje, nowy sposób przekazywania, a dzięki temu raz po raz daje się wyłapać ciekawy zespół. 
Ponoć słynę z bardzo statycznego odbioru muzyki - nie tańczę, zamykam się w bezruchu i mimo, że chłonę dźwięk całą powierzchnią ciała, nikt nie jest tego w stanie dostrzec. Moje zdziwienie było całkiem spore, kiedy słuchając płyty "Forge & Flagon" nogi same zaczęły wybijać rytm, a ja (to dla mnie trochę obce doznanie) miarowo bujałem się to w lewo, to w prawo. Nie ulega wątpliwości, że dobrze się tego słucha, nie ma się też co spierać - jest to udany debiut, bo to pierwsza duża płyta zespołu. Oczywiście, nie jest to "świeżak" o którym nie było nic słychać - od roku 2009 wydali pięć singli i zagrali niesamowitą ilość koncertów.
Jeśli lubicie wszelkie irlandzko-szkocko-angielskie naleciałości, to ten album powinien zasłużyć na waszą uwagę, a kto wie - być może przekonacie się, że i wasze ciało przejmuje nad wami kontrolę. Może się też zdarzyć, że zaczniecie te kawałki wyśpiewywać, bo mają nieskrywany talent do lądowania w głowie. 

Savages - Silence Yourself

Niebo jest fantomem. Plastikowym zbiorem atomów, utkanym by odwrócić wzrok masy od cielesnych pasożytów. Marzenia błądzą w nicości tak długo, jak długo nie otwieramy oczu.
Często daję się porywać nowym brzmieniom, odlatując w niepoznane rejony odczuwania. Ścieżki nowych dźwięków to drogi, które pozwalają odkrywać wciąż nowe emocje. Bywa jednak i tak, że w dźwiękach szukam dawnych olśnień, nawiązań do tego co cenię od długiego czasu, i Savages ulokowało się właśnie tam. 
Moje fascynacje muzyczne, te z wczesnej młodości, były dosyć mocno okrojone. Zamykały się sztywno w zjawisku muzyki punk i długo nie chciały wyjść poza nie. Ewolucja, która przychodzi z wiekiem otworzyła drzwi i w zasadzie dopiero wtedy tak naprawdę zachłysnąłem się muzyką. Jedna z pierwszych przebytych tras, po obaleniu schematów, zaprowadziła mnie niemal naturalnie w stronę muzyki nowofalowej. Siouxsie And The Banshees, The Cure, Joy Division, Siglo XX... 
Te dźwięki wdarły się bardzo mocno do mojego wnętrza i szarpały w niesamowicie miły sposób od środka. Nie było dnia, którego nie zaczynałem od tej muzyki, a i sen przychodził w towarzystwie tych dźwięków. Tymczasem dziś trafił w moje ręce album zespołu Savages, który obudził pamięć tamtych dni. 
Savages to czteroosobowa, w stu procentach żeńska, formacja, a "Silence Yourself" to ich debiut. Z całego serca muszę stwierdzić, że bardzo udany i niejednokrotnie będę do niego wracał. Jest tutaj i surowość, chłód i emocje. Słucha się tego niesamowicie, niemal jak niegdyś hipnotyzującego wokalu Siouxsie. Na dodatek krótkowłosa wokalistka ma w swoich ruchach niesamowitą pasję, w spojrzeniu wiele obłąkańczych myśli, a wszystko to słychać w głosie. 
Jeśli chcecie odbyć podróż w świat surowego, zimnego piękna muzycznego, to warto nabyć bilet w postaci tego albumu, a wizje jakie przed wami się otworzą nie będą chciały was opuścić.

piątek, 5 kwietnia 2013

New York Ska Jazz Ensemble - Live In Bilbao

Kamienie myślą o erekcji. Nieskrępowanej eksplozji struktur granitu zamkniętej w twardej skorupie. Marzą o drganiach i wstrząsach wewnętrznych, o dynamice i zatraceniu. Ruchach atomów zdolnych do pieszczot, o oddechach i szeptach. Pragną dotyku i zbierają siły.
Fani kolekcjonowania koncertowych DVD z muzyką ska nie mają lekko, bo i rynek wydawniczy / dystrybucyjny pod tym względem nie rozpieszcza (przynajmniej w naszym kraju). Czasami jednak udaje się coś utrafić i wtedy trzeba podejmować szybkie decyzje. Jedną z nich jest płyta "Live In Bilbao" zespołu New York Ska Jazz Ensemble, której nie pozwoliłem przejść koło nosa. 
Nie sądzę żeby trzeba było przedstawiać ten skład, ale jeśli już, to ich styl grania zawarty jest w nazwie - mieszanka jazzu i ska. Powstali w 1994 roku i od tego czasu zgromadzili dziesięć albumów na swoim koncie, a przy okazji zagrali niezliczoną ilość wspaniałych koncertów, odwiedzając również Polskę. Płyta "Live in Bilbao" to 9 kawałków z koncertu w roku 2006, a ukazała się nakładem wydawnictwa Brixton Records. Solidne wydanie poza rzeczonym koncertem oferuje nam bonusy - ładnie zaprezentowane sylwetki muzyczne poszczególnych członków grupy, zdjęcia, dodatkowe utwory z koncertu w Bilbao w roku 2011 i katalog wydawnictwa, który zresztą obfituje w wiele smaczków. 
Reasumując - to fantastyczne DVD i cieszę się, że mój refleks pozwolił je zdobyć, tym bardziej, że nieszczęśliwie rozminąłem się z ich koncertem w Krakowie, co tragicznie utkwiło w mojej pamięci do dziś ;)

środa, 3 kwietnia 2013

Oczami Radzieckiej Zabawki

Odbiegam nieco od kształtów codzienności. Nie nauczono mnie wyglądać jak reszta i poruszać się o ściśle wyznaczonych porach. Daleko mi do ładu i tej cholernie mało ambitnej masy cielesnych szkieletów, zamkniętych w zaprogramowanym szambie...
Okładkę "Oczami Radzieckiej Zabawki" zobaczyłem gdzieś w internecie. Rzucił mi się w oczy podtytuł "Antologia radzieckiego i rosyjskiego undergroundu" i od razu uznałem, że muszę to mieć. Korzystając z całkiem sporego rabatu, pognałem do bezdusznego Empiku, w którym przekręciłem tytuł, ale mimo wszystko stałem się szczęśliwym posiadaczem własnego egzemplarza tej książki. Rozpromieniony oddałem się lekturze...
Ta książka to prawdziwa wyprawa do muzycznego podziemia naszych wschodnich sąsiadów. Muszę dodać, że wyprawa bardzo udana, bo czyta się ją bardzo lekko, niemal jak powieść. Zresztą historie Wiktora Coja i grupy Kino czy Jegora Letowa i Janki Diagilewy z Grażdanskiej Obrony zasługują na  powieść czy film, a dodając do tego tło Związku Radzieckiego tamtych czasów otrzymujemy prawdziwą bombę! Kiedy cofam się wstecz do moich pierwszych doświadczeń z punk rockiem, a także do opowieści starszych znajomych, nie znajduję aż tak ciężkich historii, jakie miały radzieckie ekipy. To też w pewien sposób kształtowało ich charakter i sprawiało, że dokonywali naprawdę poważnych decyzji krocząc drogą, która społecznie nie była akceptowana. Zawsze powtarzałem (nie wiem na ile egoistycznie), że polski bunt, był znacznie szczerszy niż angielski czy amerykański. U nas najzwyczajniej były dużo większe represje. Jednak w porównaniu do rosyjskich undergroundowców, myślę, że mieliśmy całkiem przyzwoicie. 
"Oczami Radzieckiej Zabawki" to moim zdanie pozycja obowiązkowa dla każdego, kto interesuje się muzyką (nie tylko punkową czy rockową). To znak tamtych czasów, ale też krótkie wprowadzenie w to, co dzieje się tam obecnie. Wreszcie, jest to też pewien drogowskaz, mapa według której możemy rozpocząć poszukiwania dźwięków, bo szczerze nie wierzę, że czytając książkę oprzecie się chęci usłyszenia tego, co opisano tu słowem. Ponad to wszystko, jest to opowieść o prawdziwych ludziach, którzy tak jak wielu z nas zakochało się w muzyce, i o tym, że taka miłość też bywa tragiczna.

wtorek, 19 marca 2013

Kicca & Intrigo - Senso Contrario

Nie karmię snów, one same zjadają wyobrażenia o kształtach. Z lepkiej masy formułują pytania do codzienności i bawią się nimi w dom. To proces odnawialny każdego pierwszego dnia miesiąca, według nowego kalendarza świętej przestrzeni...
Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, to utwór "Senso Contrario" (z debiutanckiego albumu o tym samym tytule) usłyszałem blisko rok temu. Wtedy też zwariowałem na punkcie tego, jak brzmi tutaj wokalistka i jak niesamowicie komponuje się to z dźwiękiem. Mimo niezwykle silnych emocji jakie wytworzyły się głęboko w moim wnętrzu, do wczoraj rozmijałem się z tą płytą. Jak się jednak okazuje przeznaczenie nie pozwoliło jej umknąć przede mną i zdecydowanym ruchem zaprosiło do ponownego rozbudzenia emocji. 
"Senso Contrario" to jedenaście kompozycji jazzująco-soulowych, odsyłających mnie gdzieś do klimatu lat 60-tych, połączonych z naszą współczesną sceną, bo (nawet jeśli to odrobinę na wyrost) dostrzegam wspólne pierwiastki z chociażby The Slackers zaprawionym odrobiną Pepper Pots i zmiksowanym z muzyką filmową właśnie z lat 60-tych. 
Ciężko znaleźć mi słabą stronę płyty i chyba na siłę nie będę tego robił. Dam się ponownie porwać magii dźwięków i tego mocnego, bardzo kobiecego wokalu, a was zaproszę na spotkanie z tym albumem, bo cóż... naprawdę warto.


poniedziałek, 18 lutego 2013

Son Of Rogues Gallery - Pirate Ballads, Sea Songs And Chanteys

Noże ostrzą swoje przeznaczenie, patrząc spode łba na nieświadome, zatopione w marzeniach twarze elit. Każdy oddech współczesnej burżuazji zaczyna uciskać społeczeństwo, którego dłonie już śledzą tłuste szyje oprawców. Żadna statystyka ekonomiczna nie odda tego, jak gorące są serca tych, którzy czekają na znak, by przelewać krew w imię godnego życia.
Będąc dzieckiem pozwalałem wyobraźni budować magiczne światy. Zamykałem je w głowie, by trwały ze mną, zderzając się z rzeczywistością. Byłem rycerzem, indiańskim wojownikiem, szeryfem w przesiąkniętym złem miasteczku, podróżowałem w przestrzeń kosmicznym statkiem, czy stawałem się niepokonanym super bohaterem. Bywałem też piratem...
"Son Of Rogues Gallery - Pirate Ballads, Sea Songs And Chanteys" to składanka, która pozwoli nam na powrót przemierzać morza i oceany, obudzi marzenia z dzieciństwa i wyśle w świat wyobraźni. Muzycznie różnorodna przygoda, dająca dużo satysfakcji. Sięgnąłem po nią skuszony udziałem utwórów Iggy'ego Popa oraz Shane'a MacGowana, i początkowo wydała mi się niespójna i zbyt różnorodna. Po pewnym czasie jednak okazało się, że słucha się tego przyjemnie, i jeśli tylko da się szansę wyobraźni, można dzięki tej płycie odbyć bardzo interesującą wyprawę. 
Znając życie nie będzie to album, którego miałbym słuchać z wybitną częstotliwością, jednak raz na jakiś czas pozwolę mu się porwać i oczarować magią, którą pamiętam  z mojego dzieciństwa. Czasów gdy pływałem pod czarną, piracką banderą i łupiłem zadufanych w sobie bogaczy.

środa, 13 lutego 2013

Helen Jane Long - Intervention

Tak bardzo nie mogłem znieść gdy patrzyło to na mnie każdego dnia. Wszystkie najpiękniejsze momenty życia ubrane w kostium z tego spojrzenia - takiego co to czujesz na sobie i nawet nie bardzo wiesz jak się go pozbyć. Mimowolnie, element po elemencie, budujesz strukturę nienawiści i w końcu robisz to. Smak wolności może zakrztusić, ale kiedyś ofiara i tak wraca we wspomnieniach i znów patrzy, i wlepia te swoje ślepia w ciebie jak niegdyś. Ponownie budujesz swoją strukturę zła, jednak wspomnieniom podrzyna się gardło zupełnie inaczej niż własnemu sumieniu.
Nie chcę się powtarzać w kwestii przypadków, jednak ich rola i tym razem okazuje się niezwykła. Powoli dochodzę do wniosku, że od jakiegoś czasu to właśnie szczęśliwe zbiegi okoliczności wysyłają mnie na spotkanie dźwięków, i poszerzają w całkiem pokaźnym tempie bibliotekę melodii. Jak więc już się zapewne domyślacie, "Intervention" trafiło do mnie w sposób całkowicie przypadkowy.
Dźwięk pianina odkryłem na nowo za sprawą płyt niesamowitego Koreańczyka - Yiruma. Chłonąłem jego nagrania jak jakiś psychopata - budziłem się i musiałem włączyć "River Flows In You", poruszałem się po powierzchni planety z słuchawkami na uszach, a nawet w snach towarzyszyły mi jego dźwięki!  Byłem typowym wampirem, wysysającym z tych nagrań każdy fragment. 
Z czasem zacząłem odkrywać kolejnych współczesnych muzyków, obdarowujących świat melodiami - Brain Crain, Joe Hisaishi, Philip Wesley, David Hicken, George Skaroulis...
W końcu trafiłem na album Helen Jane Long. Wmurowało mnie od pierwszych sekund i chyba po dziś tak zostało, bo lubię (i robię to często) wracać do tej płyty. To niezwykłe kompozycje, wzbogacane o dodatkowe instrumentarium, pozwalające zatopić się w wyobraźni. Przesycone są emocjami i całą gamą ścieżek, które pomagają odkrywać nowe barwy zarówno w naszym otoczeniu, jak i w nas samych. To prawdziwa wyprawa do świata magii, ale jednocześnie drzwi do barwnej rzeczywistości. Muzyka, która bardzo delikatnie układa się w naszych wnętrzach i staje się doskonałym towarzyszem. 

sobota, 9 lutego 2013

The Indelicates - American Demo

O tym, że zaatakowaliśmy rzeczywistość, dowiedziałem się z prasy. O porażce również. Nie ma bowiem siły, by zmieniać realia, kiedy nie ma bohaterów, a ci chowają się po piwnicach z nadzieją, że nie zostaną zużyci jak cukier do herbaty. Świat to zbiorowisko bylejakości i ignorancji rozwojowej. Skazani jesteśmy na kolejny miliard nieskutecznych ataków i na marzenie o tym, że wreszcie uda nam się wytargać za kudły chociaż jedną nadzieję z piwnicy.
Czasem zdarza się, że ląduje u mnie coś za czym się wcale nie rozglądam. Jest jednak tak, że skoro już dotarło, to niech sobie będzie i tkwi gdzieś w swoim miejscu. Tak było na przykład z albumem "American Demo" The Indelicates. Trafił do mnie w okolicznościach, które gdzieś zaginęły w mojej pamięci i po prostu leżał, nawet specjalnie nie przyciągając do siebie. Tym bardziej ciężko mi uzasadnić jak doszło do tego, że wybrzmiał z moich głośników. Najprawdopodobniej zdarzyło się to przez zupełny przypadek.
Przypadki, jak się niejednokrotnie okazywało, bywają szczęśliwe, a nauczony, że zdarza się iż dźwięki jakich nie słucham na co dzień, wciągają równie mocno - dałem albumowi szansę. I cóż? Stałem się prawdziwym fanem tej płyty.
The Indelicates pochodzą z angielskiego Sussex i powstali w roku 2005, a "American Demo" jest ich pierwszą dużą płytą wydaną w 2008 roku. Jeśli poszperać w internecie znajdziemy na nich określenie "indie rock" - określenie, którego fanem zdecydowanie nie jestem. Łatwo bowiem przypiąć tę łatkę wielu zespołom i nie wyraża właściwie nic, a już na pewno nie jesteśmy w stanie zbliżyć wyobrażeń do tego co faktycznie zespół wykonuje. A jest to rock uciekający gdzieś w poetykę dźwięku, wzbogacany o pianino czy skrzypce. Jest to żywa wyprawa do głębi tego co siedzi w naszych duszach. Momentami zbliża się estetyką do dark cabaretu, żeby po chwili uciec w zupełnie inne rejony. Pewne jest jednak to, że nie ma żadnej możliwości oddać tego za pomocą tego, jakże sztucznego pojęcia - indie rock. 
Dla mnie "American Demo" to album, który towarzyszy mi w sytuacjach, kiedy potrzebuję zebrać myśli, w momentach ucieczki z tego świata w nieznane i nieodkryte wciąż części mojej psychiki. To wreszcie album, który z przypadku zapadł mi mocno w pamięć i mam ogromną nadzieję, że nigdzie się stamtąd nie wybiera.

środa, 6 lutego 2013

The Steadytones - Heavy Impact


Na kacu jakoś tak zawsze blisko mi do postaci Józefa K. z "Procesu". Zwichrowane myśli przemierzają puste przestrzenie codzienności i nie dają stworzyć aktywnego punktu odniesienia. Zaspokajane jajecznicą pełzną korytarzem wyrżniętym z barw, delikatnie sugerując, że dziś jest koniec świata, ale jutro uda się na nowo złapać oddech. 
Ostatnio mam szczęście do dobrych albumów, co niezmiernie mnie cieszy, bo tuż po nowym roku niewiele się muzycznie działo - zresztą i tak nie miałem głowy do niczego z racji zmiany miejsca zamieszkania. Teraz korzystając z odrobiny "luzu", karmię się dźwiękami, które zdążyły się odłożyć w całkiem pokaźny zbiór. Z tych zasobów, które czekają na swoją kolej, wyciągnąłem album "Heavy Impact" zespołu The Steadytones. I to jest to! Niezwykła mieszanka ska, reggae, soulu, swingu, zapachów Jamajki i prawdziwie pozytywnej energii - raz z żeńskim, raz męskim wokalem. Właśnie tego mi było trzeba - dobrego albumu w tym klimacie. Do teraz ciężko mi uwierzyć, że zespół pochodzi z Niemiec, brzmią bowiem naprawdę gorącymi karaibskimi dźwiękami. Gdzieś w głębi duszy pojawia się silna chęć zobaczenia ich na żywo. Uwielbiam tak zagrane i zaśpiewane płyty!

wtorek, 5 lutego 2013

Crash Nomada - Atlas Pogo

Drażnią mnie te wszystkie linie wysokiego napięcia podłączone do mojej głowy. Poza oczywistą deformacją marzeń, zespalają z moim Ja wizje konsumpcjonizmu, rozsyłane tak chętnie przez koncerny odpowiedzialne za kształtowanie. Boli mnie ich każda myśl wewnątrz mojego świata...
Wyobraźcie sobie, że kilka dni temu otworzyłem oczy z samego rana. Jeszcze senny, z rozbieganymi myślami, włączyłem dźwięk - niemal momentalnie ciało przeszył dreszcz napływającej energii, a na twarzy zagościł uśmiech. Odżyłem - co najmniej, jak po ożywczym, chłodnym prysznicu, a dźwięk niósł się chaotycznie w stronę domów sąsiadów. To była prawdziwa petarda, coś czego wyczekiwałem od dawna.
Nie pamiętam kiedy ostatnio któraś z płyt Gogol Bordello gościła w moim odtwarzaczu, ale cenię ich za energię jaką potrafią przekazać. Nie dziwi fakt, że ludzie zwariowali na ich punkcie, a agencje koncertowe koszą szmal. Tak czy inaczej kawał czasu nie słyszałem ich nagrań. Kiedy budziłem się pamiętnego ranka i witałem dzień muzyką, w odtwarzaczu znalazł się album zupełnie nieznanego mi wtedy zespołu Crash Nomada - "Atlas Pogo". Pierwsze skojarzenie było odruchowe, intuicyjne i bardzo oczywiste - otóż właśnie Gogol Bordello. Tu jednak mocniej zaakcentowane są wpływy punk rocka, i co za tym idzie, dawka energii jaką muzyka wtłoczyła w moje żyły okazała się dosyć potężna. Co więcej, okazało się, że zespół pochodzi z Europy,a dokładniej ze Szwecji i liczy sześcioro członków (i członkiń), a album "Atlas Pogo" jest ich pierwszą dużą płytą. Kolejne skojarzenia przywiodły na myśl kanadyjskie Dreadnoughts - podejrzewam, że na żywo zespoły dają podobną dawkę energii i emocji. 
Muszę przyznać, że jeśli chodzi o mocny "punkowy" folk, Crash Nomada jest dla mnie ogromnym odkryciem i zamierzam uważniej śledzić ich poczynania wypatrując kolejnych nagrań, a ich debiutacka płyta zapewne jeszcze niejednokrotnie zadba o moje przebudzenie. 

piątek, 1 lutego 2013

Skins

Nie potrzeba broni, kiedy słowa są w stanie wyprodukować samobójczą armię zawieszoną w schizofrenicznej rzeczywistości. Tam jest ciepło. Kombinaty mielą istnienia na jednolitą masę, używaną do budowy współczesności. To autentycznie smutne, kiedy codzienność zlewa się z morzem marzeń koncentracyjnych i nieszczerym uśmiechem.
Ruch skinheads (nie będę ukrywał) fascynuje całkowicie. Oczywiście ten prawdziwy - daleki od rasizmu, wszelkich fobii i wynaturzeń jakie przyniosło sprzedanie się mniej rozgarniętych jednostek skrajnie prawicowym partiom. W moim słowniku słowo skinheads oznaczało zawsze ten jedyny prawdziwy ruch, a dla wielbicieli wątpliwej "polityki" jest zarezerwowane określenie boneheads. 
Album "Skins" to cudowny prezent, który trafił w moje ręce kilka miesięcy temu i cieszy nieustannie oczy. Ten album to wyprawa w głąb ruchu skinheads kadrami Gavina Watsona - to on bowiem jest autorem zawartych w albumie zdjęć. To historia młodych ludzi, którzy znaleźli coś wspólnego - muzykę i sposób patrzenia na świat. Historia ludzi, którzy jednocześnie posiadali marzenia i pasje związane z przyszłością i życiem, ale chcieli odróżnić się od schematu znanego z codziennych obserwacji. To surowa, pozbawiona barw wyprawa w głąb miejskiej struktury, bez happyendów, ale z pięknymi momentami. 
Album "Skins" to coś co warto poznać, spojrzeć na twarze, koszulki "Trojan Records" i przypinki ulubionych zespołów ska czy reggae. Przejść kilka ulic wraz z bohaterami, przysiąść, zapalić papierosa czy wypić piwo. To historia prawdziwego miasta i prawdziwych ludzi. 






niedziela, 13 stycznia 2013

The Encyclopedia Of Punk

Widziałem go.
Znowu.
Ta sama trupio - blada cera i przekrwione oczy co zwykle. Nie do końca jest to wygląd szaleńca, nawet jeśli z nieznanych mi przyczyn podąża za mną bez przerwy. To bardziej zagubiony konsument metamfetaminy, nocami przemierzający przestrzeń w okolicach mego domu, ślepo wpatrujący się w okno. Kiedy poruszam się po mieście - czuję jego obecność w tłumie i wciąż jeszcze nie znam przyczyny.
Wykładam okruchy na parapecie, by nakarmić jego zwichrowaną osobowość i wykupić kolejny dzień życia. Obłąkańcza symbioza miejska, która przykuwa mnie do betonowej dżungli.
Wędrówki w poszukiwaniu książek uwielbiam rozpoczynać w hurtowni taniej książki - jest takie cudowne miejsce w Krakowie przy ulicy Kalwaryjskiej. Schowane głęboko w podwórku sprawia, że nie znając go, ciężko tam trafić nawet przypadkiem. To tam zdarzało mi się dostać książki tańsze nawet o 80% !! od ceny sklepowej -  ale niestety "The Encyclopedia Of Punk" do nich nie należy. Na nią trafiłem w bezdusznym, plastikowym i sterylnym Empiku. Przyznaję, że zdarza mi się tam zawędrować w poszukiwaniu prasy i czasami skręcić w stronę półek z książkami. 
Czym jest ta książka? Niewątpliwie, jak mówi sam tytuł, jest to encyklopedia. Nie chcę oceniać jak bardzo dokładna, bo punk jest już tak ogromnym zjawiskiem, że wydaje się rzeczą niemożliwą, by zebrać wszystko w jednym opracowaniu. Tak czy inaczej są tam rzeczy najważniejsze, a nawet znacznie więcej.  Oczywiście można się przyczepić do faktu, że skoro ujęto tu takie zjawiska jak ska czy reggae (jako te, które znalazły swe odbicie i połączyły się z muzyką punk), to dlaczego zabrakło wyjaśnienia czym jest mods? Tak czy inaczej wszystkiego opisać się nie da, a kiedy dodatkowo robią to amerykanie, trzeba być bardziej wyrozumiałym ;) Jest za to krótki opis wielu zespołów, miejsc i osób (niestety nic z Polski) zamknięty na prawie czterystu stronach.
"The Encyclopedia Of Punk" to jednak nie tylko wydawnictwo encyklopedyczne. To również piękny album bogato ilustrowany fotografiami, fragmentami starych zinów czy plakatów. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że to encyklopedyczny collage w dobrym stylu. Coś co warto posiadać w zbiorach, bo chętnie się po to sięga. Co więcej, z zazdrością marzę o takim bogatym w obrazy i informacje wydaniu, dotyczącym tylko i wyłącznie polskiej sceny.