piątek, 7 września 2012

Amanda Palmer - Who Killed Amanda Palmer: A Collection Of Music Videos

Odwiedził mnie zgiełk. Zawitał dokładnie o 4:23 i postanowił nie opuszczać. Nie byłoby w tym nic zdrożnego (przecież każdy dźwięk można ubrać w coś niebanalnego), gdyby nie fakt, że zjawił się bez zapowiedzi, a na domiar złego przybył z pustymi rękoma. Zgiełk lubi chować się pod podłogą i uderzać w najbardziej niespodziewanym momencie. Zdaje się być reakcją na moją zwichrowaną osobowość...
Amanda Palmer jest dla mnie muzycznym odkryciem sprzed wielu lat. Zaczęło się od spotkania z Dresden Dolls, które oczarowało mnie i długo nie pozwalało wyrwać się z uścisków (zresztą nie będę ukrywał, że do dziś często w objęcia tego zespołu wpadam). Później pojawił się solowy projekt Amandy "Who Killed Amanda Palmer" z 2008 roku i słuchałem tej płyty prawie bez przerwy. Lekkość z jaką tworzy dźwięki - tło dla swoich tekstów - sprawia, że jestem stale pod ogromnym wrażeniem. Co więcej, jej kolejny projekt - Evelyn Evelyn, również uważam za niezwykle udany. 
To DVD jest zbiorem klipów do kawałków z pierwszej płyty Amandy - wspomnianej "Who Killed Amanda Palmer". Ogląda się je jednym tchem, dając jednocześnie porwać dźwiękom. Niegdyś uwielbiałem budzić się w towarzystwie kawałka "Astronaut" i zapewne ta tradycja znów zawita w moim domu. Jako bonus dostajemy dwa utwory koncertowe, wykonywane wraz z The Danger Ensemble, grupą performerów, którzy standardowo towarzyszą Amandzie Palmer podczas jej solowych występów. 
Jeśli ktoś zastanawia się czym jest fenomen, który mnie zachwycił, proponuję zapoznać się z twórczością, a w konsekwencji wejść w posiadanie tego rewelacyjnego DVD!

czwartek, 2 sierpnia 2012

Polski Street Art

Mieszkam w obozie koncentracyjnym. Tak, w obozie - niemal przy samym ostatnim tchnieniu. Każdego dnia (jak pielgrzym kolanami odprawiający pokutę) targam marzenia po szorstkich schodach. Sadzam w fotelu na poddaszu i pozwalam wierzyć, że wyjdziemy z tego cało. W kącie cicho wyją zapomniane już sny o spokojnym życiu, a ja zatapiam łokcie w drewnianej strukturze parapetu. Patrzę z góry jak łatwo zgasić człowieczeństwo. Tak łatwo, że nikt nie szuka tu szczęścia - zresztą nie da się go budować z nacjonalizmów i nienawiści.
Zastanawiając się nad obecnością sztuki w naszym życiu, większość osób powie, że zamknięta jest ona w dusznych salach muzealnych i za grubymi ścianami galerii. Że tłuste paluchy bogaczy, próbują odebrać ją zwykłemu człowiekowi, by zamknąć w prywatnych zbiorach i udawać kogoś bardziej światłego niż się jest w rzeczywistości. Ale być może jest to jeden z powodów dla których sztuka wyszła na ulicę, bo bez kontaktu ze zwykłym obywatelem staje się jedynie plastikową lalą z silikonowym biustem. 
U nas z racji historycznych mury były od dawna skazane na twórczość - przede wszystkim polityczną, i taka swojego czasu królowała jako głos narodu. Później albo ja przymknąłem oczy, albo zapanowało wyciszenie. Oczywiście powstawały jakieś próby twórcze, ale nie było to jeszcze na taką skalę, by móc mówić o zjawisku. Graffiti, ale nie tylko, było czymś zamkniętym i odbieranym przez szczególne środowisko. Wciąż szukało możliwości przebicia. Moim zdaniem taką prawdziwą falę ulicznej sztuki przyniósł fenomen Banksy'ego. Wiele osób, do tej pory sceptycznych, zaczęło zwracać uwagę na to co dzieje się z dala od galerii i jest wolne od tej sztucznej muzealnej pompy. Zauważono, że młodzi ludzie sztalugi zamienili na beton, cegłę, każdy rodzaj miejskiej struktury i puszki farby w sprayu. 
To właśnie o tym opowiada album "Polski Street Art". O ludziach, którzy uzewnętrzniają się na naszych oczach i bez żadnych ograniczeń. Nie zawsze legalnie, ale za każdym razem z wielką pasją i całym sercem. Malują, piszą, budują tak, jak podpowiada im ich własny obraz kultury współczesnej. Co najważniejsze - możemy się przekonać za sprawą tego albumu, że są takie rzeczy, których nie da się zamknąć i zlikwidować, nie da się ukryć przed okiem obywateli. Możemy też zobaczyć, że współczesny polski street art jest równie bogaty, barwny i wciągający, jak różnorodne jest nasze społeczeństwo i być może przede wszystkim - dostrzec, że nie mamy się czego wstydzić i w tej dziedzinie. 






poniedziałek, 11 czerwca 2012

Sierra Leone's Refugee All-Stars - Radio Salone

Nad miastem mgła i szalone krzyki tych, którzy nie zatracili jeszcze kontaktu z rzeczywistością - reszta pogodziła się z faktem życia skazanego na automatyzację i banalność. Z indywidualności wznosimy potężne światy i tylko szkoda, że są one nieliczne. Pod koniec istnienia większość z nas i tak zda sobie sprawę jak potężnym błędem było poddać się i ze spuszczoną głową gnać w mundurku wprost na wyścig szczurów. Sterylne garnitury pozbawione własnego zdania.
Sierra Leone's Refugee All-Stars poznałem przy okazji ich drugiego albumu "Rise & Shine" z 2010 roku. Musze przyznać, że była to mocna fascynacja muzyką, ale i niesamowitą historią zespołu (o którym, swoją drogą, nakręcono film). Grupę założyli emigranci, którzy uciekli ze Sierra Leone, kiedy trwała tam wojna. 
Z niezwykłą radością przyjąłem wiadomość o nowej płycie i kiedy tylko nadarzyła się okazja musiałem ją zdobyć. Ku mojej uciesze stwierdzam, że "Radio Salone" z niezwykłą lekkością i sukcesem kontynuuje brzmienie znane z wcześniejszych utworów. Jest to niesamowite połączenie reggae, ska i rodzimego folkloru muzyków rodem z Freetown. Dźwięk jest niezwykle żywy, ciepły i czuć, że dla muzyków granie jest dobrą zabawą, a całej płyty słucha się z niekłamaną przyjemnością. Pozostaje mi jedynie przyznać, że Sierra Leone's Refugee All-Stars pozostają w mojej czołówce muzycznych rankingów.

piątek, 30 marca 2012

The Vibrators 1976 - 2004


Na moim osiedlu kamienie opowiadają baśnie o garażach wypełnionych papierosowym dymem, czas wyżera sensacje z martwych marzeń, a ja cicho spadam w nicość, ciągnąć za sobą życie. To tutaj słyszałem legendy o nienawiści mieszkającej w kartonie pod balkonem i karmiłem wrony fałszywą nadzieją. To mój świat - z zatroskaną twarzą i masą zagubionych myśli.
The Vibrators to zespół który wiecznie umieszczam gdzieś pomiędzy punk rockiem a power popem dodając do tego dwie siódemki. Energiczne, pozytywne i melodyjne granie, które zainspirowało już wielu - Stiff Little Fingers nazwę zespołu zaczerpnęli z kawałka o tym tytule, Exploited coverował ich kawałek "Troops Of Tommorow", podobnie zresztą jak nasz rodzimy Vader. O płodności zespołu może świadczyć bogata dyskografia i niesamowita chęć grania koncertów. Debiutowali w lutym 1976 roku w słynnym 100 Club i występem tym zapewnili sobie miejsce na scenie kilka miesięcy później obok zespołów: Sex Pistols, Subway Sect, Buzzcocks, The Damned oraz The Clash!
"1976 - 2004" to bodaj pierwsze DVD zespołu i jak sama nazwa wskazuje zawiera 28 kawałków zarejestrowanych na przestrzeni tych lat (a to z kolei przekłada się na ponad 80 minut muzyki). Dodatkowo na płycie dostajemy wywiad z zespołem i kilka proponowanych pozycji z katalogu wydawnictwa Cherry Red Records, które stoi za tą pozycją. Warto mieć zarówno to DVD, jak i zwrócić uwagę na ofertę wydawnictwa, bo jest ona całkiem bogata.

poniedziałek, 12 marca 2012

Generacja

Błąkam się w tłumie, uciekając przed tymi wszystkimi spojrzeniami - dawno pozbawionymi iskry. Szarość zlewa się z oczekiwaniem na koniec świata, a maszyna człowiecza coraz mocniej i pełniej pozwala się kontrolować. Tryby kręcą się rytmicznie wywołując stan hipnozy i karmiąc ostatnie okruchy myślącego społeczeństwa represjami. Poruszam się raz w lewo, raz w prawo, budując kolejne światy na pohybel każdej rdzawej poddańczej myśli. Wiem, że śmierć jest początkiem, a każdy początek otwiera ramiona w kierunku wolności, ale to wciąż nie czas by udać się tą drogą. Wolę ten bezlitosny taniec między spojrzeniami i krótkie baśnie o pięknie zamkniętym w rezerwacie.
Pamiętam, że wielokrotnie dopadało mnie niesamowicie mocne uczucie zazdrości, kiedy patrzyłem na wydawniczy rynek książkowy krajów zachodnich. Z jednej strony dlatego, że posiadali szeroką gamę publikacji dotyczących muzyki i kultury alternatywnej, z drugiej zaś dlatego, że dzięki temu bogactwu mogli szerzej zagłębiać się w tą tematykę. Oczywiście nie neguję przekazów ludowych i zdjęć trzymanych w pudełkach, ale zawsze chciałem czegoś więcej, czegoś co w większym stopniu da obraz pewnej rzeczywistości.
Od jakiegoś czasu można śmiało mówić o tym, że idzie ku lepszemu. Jeśli ten trend się utrzyma, to może w krótkim czasie przyjdzie nam się gubić wśród ogromu pozycji, którymi zostaniemy zasypani. Tymczasem jednak nie zaprzątam głowy przyszłością, ale śmiało czerpię z faktu, że coś się ruszyło i pozwalam kolejnym książkom zajmować miejsce na moich półkach.
"Generacja" to obrazowy zapis czegoś co bezpowrotnie przeminęło. Co w historii naszej alternatywy zostało daleko w tyle, ale jest ważne, gdyż to właśnie na tym fundamencie powstało to z czym mamy do czynienia obecnie. Mamy tam oczywiście wypowiedzi i słowno-wspomnieniowy zarys przeszłości, ale głównym daniem pozostają jednak fotografie. Zdjęcia, które nigdy nie aspirowały do rangi sztuki, bo i nie taki miał być ich charakter, ale które stały się po latach niesamowicie plastycznym zapisem tamtych czasów. Zdjęcia, które jeszcze bardziej teraz niż kiedyś, opowiadają historie - tak mocno dokumentacyjne, że ogląda się je z niezwykłą lekkością i przyjemnością. Takie, dzięki którym czuć zapach nikotyny i alkoholu, słychać muzykę i dzikie okrzyki. "Generacja" to coś więcej - to podróż, w którą warto się wybrać.






środa, 8 lutego 2012

Ленинград - жив

Tak łatwo zatopić się w chorobotwórczej codzienności i pozwalać tworom pasożytniczym egzystować na własnym życiu. Tak łatwo wtapiać się w szarość - nie myśląc, nie czując, nie chcąc - niczego ponad to, co oferuje władza. System ułatwień ma produkować doskonałych obywateli - masę podatną na rozkazy, zdalnie sterowane roboty przeznaczone do zaspokajania wciąż rosnących potrzeb pasożytniczej elity. Zużyta masa odpoczywa na cmentarzysku rzeczywistości - tak samo daleko daleko od świata, jak oddaliła się od marzeń z młodości.
Bardzo dobrze wspominam krakowski koncert Leningradu w klubie Studio, bo był to występ żywy, energiczny i pełen pasji. Pamiętam też, że od dłuższego czasu czekałem na to wydarzenie i moment spełnienia był niezwykłym doznaniem. Udało mi się wtedy usłyszeć chyba wszystkie kawałki na jakie czekałem, a sam fakt zobaczenia zespołu w akcji potęgował emocje. Niewątpliwie był to jeden z najbardziej udanych koncertów jakie dane mi było przeżywać i jeden z tych na których w doskonały sposób dało się wyczuć, że muzycy mają masę satysfakcji płynącej z zabawy dźwiękiem. Na nieszczęście koncert ten nie był rejestrowany w celu wydania na DVD.
Udało mi się jednak znaleźć inne koncertowe wydawnictwo Leningradu. Ленинград - жив to zapis koncertu jaki miał miejsce 11 marca 2006 roku. Dostajemy tutaj aż 30 kawałków, co przekłada się na półtorej godziny nagrania. I chociaż systemowi zapisu dźwięku (dolby digital 2.0) daleko do dzisiejszych standardów, to płytę ogląda się z emocjami.
Leningrad to zespół z Sankt Petersburga grający mieszankę ska, punk rocka, reggae, funku, folku. Ich krakowski koncert z 2009 roku miał być pożegnaniem. Zresztą rozwiązali działalność, by jednak znów się zejść, co zaowocowało w zeszłym roku kolejnym albumem w bogatej dyskografii.

wtorek, 7 lutego 2012

Joe Strummer - Niepisana Przyszłość

Bezsprzecznie atakujemy horyzont czasów ostatecznych, wierząc, że to człowiek ma odgwizdać wielki finał. W ogrodach cierniowych kąpiemy myśli i z czystym umysłem oddajemy się atomowym tańcom. Szalone pląsy na gruzach tego, co już w zasadzie wstyd nazywać człowieczeństwem i rozanielone spojrzenia wlepione w ten ostatni rozbłysk.
Julien Temple to reżyser, który zasłynął już takimi pozycjami jak "The Great Rock'n'Roll Swindle" z 1980 roku, czy "Sex Pistols - Wściekłość i Bród" z roku 2000. Po raz kolejny postanowił zanurzyć się w punkowej stylistyce i film "Joe Strummer - Niepisana Przyszłość" poświęcił w całości legendzie punkrocka. Dostajemy przekrojową opowieść od narodzin lidera The Clash, aż po jego nieoczekiwaną śmierć. Opowieść, która przeprowadzi nas przez wszystkie etapy życia i twórczości muzycznej - rozpoczynając na The 101'ers, poprzez The Clash, krótką przygodę Strummera z komponowaniem muzyki do filmów (polecam album "Walker" z 1987 roku) aż po Joe Strummer & The Mescaleros. Film jest niesamowicie mocno utrzymany w takim dynamicznym, "kolażowym" stylu, co sprawia, że ogląda się go niezwykle ekspresyjnie i nie pozwala nudzić. Jako, że jest to film dokumentalny nie zabraknie wypowiedzi osób, które przez życie Strummera się przewinęły, lub tych na których jego twórczość mocno się odcisnęła. Zobaczymy więc Jima Jarmuscha u którego Strummer zagrał w filmie "Mystery Train", Bono czy Johnngo Depp'a.
Film miałem okazję zobaczyć w kinie "Pod Baranami" w Krakowie. Niestety duże kina nie pokusiły się o wyświetlenie tej produkcji. Co więcej polska premiera była opóźniona w stosunku do reszty świata o, bagatela, półtorej roku. Miałem też obawy czy ktoś zechce wydać ten film w polskiej wersji na DVD. Na szczęście wydawnictwo "Gutek Film" spełniło moje oczekiwania i możemy cieszyć się tą naprawdę solidną biografią muzyczną w zaciszu własnych domów.
Swoją drogą przy okazji premiery tego filmu miała ukazać się polska edycja książki "The Clash: Rat Patrol from Fort Bragg". Nie ukazała się do dziś.

sobota, 28 stycznia 2012

The World / Inferno Friendship Society - The Anarchy And The Ecstasy

Stąpam po nierównościach życia, zakrapiając każdy krok odurzającym zmysły specyfikiem. Nietrzeźwa podróż sprawia, że wzrok odnajduje obrazy inne od surowej szarości. Wyglądam zza chwiejnych kroków na barwy zarezerwowane tylko dla wybranych, modląc się jednocześnie by każda rewolucja, którą dziś zaplanuję odnalazła miejsce w rzeczywistości. To mój pijany taniec ze światem, moja ostatnia wieczerze przed jutrzejszą męką.
Występ The World/Inferno Friendship Society miałem okazję zobaczyć w 2009 roku w Czechach i od tamtej pory jestem ich gorącym fanem. Nie tylko dlatego, że to świetni muzycy, nie tylko dlatego, że są bardzo dobrzy w warstwie tekstowej i w końcu nie tylko dlatego, że potrafią porwać ludzi i zrobić prawdziwe show na scenie. Przede wszystkim dlatego, że są autentyczni w tym co robią i wnoszą powiew świeżości na skostniałej scenie "muzyki alternatywnej" wypełnionej klonami tych samych dźwięków.
The World/Inferno Friendship Society pochodzą z nowojorskiego Brooklynu a ich muzyka to mieszanka punkrocka, soulu, jazzu, swoistego folkloru i zamyka się w ramach tzw. "punk cabaretu". Przy czym w stosunku do wielu grup z nurtu punk / dark cabaretu, ich muzyka jest bardziej "upunkowiona" i żywsza, bardziej energetyczna.
Są mocno polityczni, ale sięgają też w swych tekstach do wątków historycznych czy biograficznych. Na najnowszej płycie "The Anarchy And The Ecstasy" znalazł się kawałek poświęcony amerykańskiemu pisarzowi Philipowi K. Dickowi (nadużywającemu alkoholu i narkotyków, który pisał niegdyś donosy do FBI na naszego rodzimego Stanisława Lema zarzucające mu bycie tak naprawdę tajną organizacją pisarzy, którzy publikując pod kryptonimem "Stanisław Lem" miała dążyć do wpływu na opinię publiczną. Tak - wiele osób twierdzi, że Philip K. Dick był schizofrenikiem :) ).
Nowy album nie zawiedzie fanów, a i dla osób które dopiero zaczynają przygodę z tym zespołem jest to dobry początek.

czwartek, 26 stycznia 2012

Stop The War Coalition - Benefit Concert

Zespolony z nienawiścią twór wślizguje się cichaczem w środek mojej własnej przestrzeni. Nie ma fragmentu prywatnego świata, którego nie próbowałby wynieść przez każdą możliwą szczelinę. Demon zakochany w materialiźmie, plujący jadem na wolność. Ten, który coraz mocniej i śmielej roztacza swe zachłanne, lepkie łapy nad światem. Na szczęście, w swej pazernej furii zapomina, że ostrze noża i dla niego jest zabójcze.
To dziwna właściwość, że szukając rzeczy konkretnej, zdarza się nam znaleźć coś zgoła odmiennego. Nie znaczy to oczywiście, że mniej interesującego. Powiedziałbym nawet, że już niejednokrotnie doświadczyłem przypadkowego odnalezienia czegoś wyjątkowego.
Pocieszające jest to o tyle, że w swych muzycznych podróżach zataczam coraz szersze kręgi.
DVD "Stop The War Coalition" jest jednym z takich przypadkowych odkryć, w które zainwestowałem w zasadzie w ciemno.
Płyta to zapis koncertu z londyńskiej Astorii, który odbył się 27 listopada 2005 roku i któremu przyświecał szczytny cel. Całość otwiera utwór Imogen Heap "The Moment I Said It". Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością za słowa, że lubię takie piosenki i ubolewam, że postanowiono pokazać tylko ten jeden numer. Tym bardziej, że dalej jest trochę gorzej - Nitin Sawhney & Brian Eno. Nie kręci mnie ten rodzaj elektroniki i obejrzałem te trzy numery z konieczności. Podejrzewam zresztą, że więcej do nich nie wrócę - chyba, że pod przymusem.
Większość płyty to występ jaki dał Rachid Taha. Tutaj muszę powiedzieć - rewelacja. Bezkompromisowe, energetyczne granie czerpiące pełnymi garściami z tradycji arabskich, mocno nasycone rock'n'rollem, punkrockiem, elektroniką i szaleńczymi emocjami. Dla tego występu warto było zdobyć to DVD. 10 niesamowitych numerów plus dodatkowe pięć z Mickiem Jones'em z The Clash, który mimo upływu lat nadal niesamowicie czuje się na scenie.
Pozostało mi podsumować zaproszeniem do zapoznania się z twórczością Rachid'a Taha. Tym bardziej, że miałem momentami wrażenie, że zarówno Rachid Taha jak i The Clash (szczególnie z późniejszego okresu działalności) odnaleźli inspiracje w podobnych wzorcach.

sobota, 21 stycznia 2012

Militia - Power! Propaganda! Production!

Ruch płyt tektonicznych przypomina oprawcę, z wolna skradającego się za swoją ofiarą. Każde trzęsienie wypełnia szaleństwo i nienawiść. Każde kolejne jest coraz mocniejszym argumentem na przewagę zła. Być może świat chciał kiedyś być tak bardzo ludzki, by znajdować ukojenie w promowaniu pozytywnych emocji, dziś jednak to zaginęło i nic nie wskazuje na to, by miało się odnaleźć. Budujemy społeczeństwo sfrustrowanych maszyn bez kultury wyższej, dając się okradać z wszelkich rodzajów wolności. Władza coraz śmielej przesuwa płyty pod naszymi stopami, a każde kolejne trzęsienie może oznaczać koniec świata jaki znaliśmy dotychczas.
Nowa płyta milicjantów to prawdziwy majstersztyk jeśli chodzi o dźwięk. Niezwykle realistyczna podróż do pozbawionego barw świata przemysłu. To mocna i ekspresyjna więź z kulturą robotniczą, z rdzą i różnymi stopami metali. Z godziną policyjną, brutalną władzą i bezlitosnymi właścicielami fabryk. To kolej przemysłowa, która momentami wywozi nas do granic szaleństwa. W gorących piecach hutniczych powstają nuty niesione w pochodach przez miarowo i rytmicznie maszerujące masy, a elektronika otwiera i zamyka zmianowy system pracy. Ten album to prawdziwa uczta dla fanów industrialu i dźwięków, którymi można pisać scenariusze.
Jestem pełen podziwu dla tego wydawnictwa i bez reszty dałem się porwać jego klimatowi. O ile na co dzień daleki jestem od wychylania się w stronę elektroniki, o tyle tutaj wszystko współgra tak idealnie, że nie sposób wyobrazić sobie by mogło brzmieć w jakiś inny sposób. W dodatku, jako że kultura przemysłowa jest mi dosyć bliska, odnajduję w tych kawałkach strzępy siebie.

wtorek, 17 stycznia 2012

Vivienne Westwood

Nie oddycham. Nie jestem tak bardzo przywiązany do smaku rzeczywistości. Zamknięty w ciemności buduję coś na wzór trojańskiego konia, w którym przemycę moją zbrodnię. Rozleje się jak wirus w tym ulizanym, uczesanym społeczeństwie robotów bez ambicji. W miejscu pozbawionym wiary w człowieka. Tym, które gloryfikuje materializm jako najwyższe stadium religii. Z sadystycznym uśmiechem skracam czas do końca świata.
Zdarza się, że świat przyjmuje do swego grona postać, która w większym bądź mniejszym stopniu odciska swój ślad wśród nas. Taką, która ma wpływ na rozwój czegoś, co później rośnie już niekontrolowane i nic nie jest w stanie tego zatrzymać.
Vivienne Westwood przyszła na świat w miejscowości Tintwistle w kwietniu 1941 roku jako Vivienne Isabel Swire. Do momentu poznania Malcolma McLarena była żoną Dereka Westwooda, z którym miała pierwszego syna. Zauroczona McLarenem zostawiła męża i wraz z Malcolmem zamieszkała w mieszkaniu komunalnym w Clapham w południowym Londynie. Już wcześniej przejawiała zainteresowanie modą i projektowaniem ubrań, ale to Malcolm McLaren dał jej ku temu narzędzie otwierając słynny już butik na 430 King's Road o nazwie "Let It Rock", zwany później "Sex", "Too Fast To Live Too Young To Die", "Seditionaries". Obecnie nazywa się "Worlds End" i jest sklepem w którym wciąż sprzedawane są rzeczy projektowane przez Vivienne.
Mniej więcej w czasie kiedy McLaren został menadżerem Sex Pistols, Vivienne zaczęła projektować ubrania czerpiąc inspiracje z fetyszystów i prostytutek. Dzięki ubieraniu w nie chłopaków z Sex Pistols, jej kreacje szybko trafiły do większego grona odbiorców dając podwaliny temu co dziś kojarzy się wizualnie z punk rockiem.
Album "Vivienne Westwood" to wyprawa w świat jej życiowej przygody z modą - od początku czyli zetknięcia się z kulturą punk aż po dzień dzisiejszy. Mocno odzwierciedla jej fascynacje nie tylko zjawiskiem punk czy prowokacją, ale również ukazuje inspiracje czerpane z mody XVII i XVIII wieku. Jest to niewątpliwie pozycja dla osób, które modą się interesują, ale również dla tych, które chcą zobaczyć pracę i życie osoby która "ubrała punk rock".







środa, 11 stycznia 2012

Johann Johannsson - Fordlandia

Zdejmuję z barków ciężar marzeń zatapiając się w czystej nicości. Leżę w przestrzeni wolnej od myśli, chłonąc pustkę. Ma tak intensywnie ostry zapach, że czuję ból przy każdym oddechu. Jak słodko wyrwać własne ja z tych wszystkich myśli, działań, materialnych miejsc i postaci, odlecieć w inny wymiar egzystencji. Przenieść się w miejsce zarezerwowane dla tych, którzy oddzielili realną fizyczność od całej reszty siebie.
Bywa tak, że warto dać prowadzić się losowi - przynosi on bowiem niespodzianki, których normalnie byśmy nie doświadczyli. Tak było z płytą "Fordlandia", która trafiła do mnie zupełnie przypadkiem i długo czekała na możliwość ukazania swoich zalet. Nie wiem dlaczego zdarza mi się tak dobrym albumom tkwić w zawieszeniu między mną a dźwiękami na nich zawartymi.
Johann Johannsson to dla mnie islandzki mistrz malowania świata muzyką, a "Fordlandia" jest chyba jego najczęściej odtwarzanym przeze mnie krążkiem. Samą inspiracją do powstania albumu była klęska brazylijskiej plantacji kauczuku - Fordlandii i przeczytać wyjaśnienia a propos tego można na oficjalnej stronie artysty. Jednak dźwięk pozwala wyobraźni wyjść daleko poza to, odnaleźć własne wizje i opowieści. Możliwe jest to dzięki niezwykle filmowemu efektowi - płyta brzmi jak ścieżka dźwiękowa do produkcji którą aż chce się zobaczyć. Jest pełna pasji i zwrotów akcji, pełna dynamiki, ale też stonowana w odpowiednich momentach. Ta muzyka jest jednakowo mocna co piękna i bardzo ekspresyjnie wdziera się do wnętrza odbiorcy. 
Album został nagrany przy udziale orkiestry z czeskiej Pragi, zabarwiony delikatnymi elementami elektroniki. Jest jak wyprawa do nieznanego świata, z całą jego mitologią, geografią i fizyką. Jest doskonałym towarzyszem wieczorów i jednocześnie perfekcyjnym złodziejem czasu.

sobota, 7 stycznia 2012

Siekiera - Ballady Na Koniec Świata

Odkrawam kawałki siebie sunąc ostrzem po przewrotnym losie. Krwawe myśli zjadają ptaki, bezkompromisowo wdzierając się dziobami do ich wnętrza. Fruną wysoko, jak nigdy dotąd nie były, roznosząc mnie na wszystkie strony świata. Moje krwawe mięcho unosi się nad waszymi głowami, w tym swoim bolesnym grymasie.
O tym, że ma wyjść nowa płyta Siekiery wiedziałem od dłuższego czasu. Nie spieszyłem się jednak do spotkania z nią, nie czytałem o niej, nie szukałem. Są rzeczy z którymi trzeba się oswoić, które zderzają się z naszym wyobrażeniem i jest obawa, że mocno się na nim odcisną. Któregoś dnia poczułem, że to już ta chwila i w całkiem naturalny sposób zakupiłem album. Nie było burzy, wyjątkowych upałów czy innych niesamowitości z powietrza. Jak w większości dni mojego życia, nie było też nic nadnaturalnego. Poza muzyką.
Głupcem był ten, kto myślał, że Siekiera wróci do punkrocka, skoro niejednokrotnie Adamski podkreślał, że to był tylko pewien rozdział w jego twórczości. Mniej głupie było przypuszczenie, że nowy album będzie wędrował ścieżkami wytyczonymi przez "Nową Aleksandrię". Mniej nie znaczy, że całkowicie. Nie można bowiem zapominać, że to 25 lat od ostatniego albumu, a czas odciska się na nas tworząc nowe słowa, nowe interpretacje, dając nowe fascynacje, pokazując nowe drogi.
Mam pewien problem, i nie chodzi mi tu o doznania muzyczne czy literackie. Tak naprawdę w historii Siekiery mieliśmy dwa oblicza muzyczne sygnowane jedną nazwą. Najpierw punk, później zimna fala. Teraz mamy do czynienia z obliczem trzecim, a nazwa wciąż ta sama - oddająca tak różnorodne rozmowy o rzeczywistości. Nie chcę się silić na klasyfikowanie tego najnowszego, ale bez wątpienia nie jest to ani pierwsze ani drugie oblicze zespołu. Znajduję natomiast wspólny mianownik z krakowskim projektem muzycznym sygnowanym nazwą "Śmiałek". Obie płyty mają mocno teatralne i poetyckie oblicze. Dla obu muzyka jest równie ważna co słowo i oba łączy podobny efekt końcowy.
Mam jednocześnie słabość do tekstów Adamskiego, nie zmienia tego ten album. Wciąż mamy do czynienia z wyprawą w świat Tomka. Świat, który przez lata zdaje się być rozbudowany o nowe elementy. Z bardzo osobistą podróżą na skraj istnienia - świata, wiary, ludzi, marzeń (jakkolwiek to zinterpretujemy).
Słuchając nowej płyty i dając się jej porwać, ubolewam, że przez te 25 lat bez tworzenia, umarło tak wiele rzeczy, którymi moglibyśmy dziś karmić nasze próżne dusze. Jednocześnie po cichu czekam na więcej, bo lubię rozmawiać w zaciszu domu z tą melancholią Adamskiego.


czwartek, 5 stycznia 2012

Euch Die Uhren - Uns Die Zeit 1999-2009

Dopinguję sny w walce z rzeczywistością. Płyną złowieszczo nad miastem jak gdyby mogły stwarzać pozory okrutniejszych od realności. Opuszkami palców odnajduję strukturę grzechu i zatapiam się w niej bez reszty. Płoń rzeczywistości! Świat nie może czekać bez końca na pojawienie się ludzkich instynktów.
Fotografia potrafi oddać emocje - często mocniej niż dźwięk czy słowa. Ale czy potrafi oddać emocje, dźwięk, słowa i idee w jednym? Czy może zamknąć w sobie uderzenie rewolucji i zobrazować jak działa ona na ludzi? Czy można w obrazie zamknąć dynamikę i barwy chwili? Myślę, że tak, chociaż nie zawsze efekt będzie udany. Zależy to od tego czy sami jesteśmy w stanie zbliżyć się do danej idei na tyle blisko by zaczęła w nas krążyć i pozwoliła spojrzeć oczami jej "wyznawców". Tak uzyskany obraz ma charakter niezwykle plastycznego dokumentu, którego nie da się niczym zastąpić. Charakter mocny, niezwykle realistyczny i przede wszystkim szczery.
Łucja Romanowska w swoim "Euch die Uhren - uns die Zeit" zachowała to, tworząc niezwykle prawdziwą opowieść o niemieckich punkach. Jakkolwiek ogólnikowo to brzmi, historia układa się w dynamiczny obraz pełen przygód, emocji i osobliwości, wypełnionych znanymi każdemu uczuciami. To zaproszenie w świat, którego wielu nie zna lub się go boi. To jednocześnie mocno dokumentalny zapis z 10-cio letnich chwil z aparatem w rękach. To wreszcie album fotograficzny, który oddycha swoimi bohaterami i siłą wciąga do ich świata. Kolejna pozycja z mojej półki, która rozciąga muzyczną pasję ponad doznania dźwiękowe.