piątek, 23 grudnia 2011

Muzyka Młodej Generacji 1978-1982

Każdego ranka zbieram stare kartony, z których buduję marzenia.
Trochę je wyginam, sklejam, maluję i gotowe. Rozdaję później co ciekawsze na chodniku zachłannym gapiom. Nie trzeba długo czekać by wszystkie się rozeszły i rozświetlały ludzkie pragnienia tak jak chcę by było to namalowane. W te dobre dni nie dodaję do nich nawet specjalnie dużo jadu, żeby obdarowani nimi nie pozagryzali się szybko. Po co psuć maszyny, kiedy mogą dostarczyć jeszcze odrobinę rozrywki.
Z pozostałych marzeń buduję wieżę (bez celu - to trochę jak układanka, której człowiek używa dla zabicia czasu) wysoką jak jasna cholera. Każdego dnia kolejne piętro marzeń drugiego i trzeciego gatunku - obleśnych i mocno wyuzdanych. Marzeń którym nie każdy ma chęć spojrzeć w oczy. Takich, które podpierają ściany w podrzędnych barach, które piją na powitanie dnia i pożegnanie wieczora, które sprzedają felerną wódkę i śmierdzą trupim jadem. Marzeń, których nikt nie chce, a które tak często się realizują.
Słowa nie zawsze są najlepszym nośnikiem opowieści, a na pewno dobrze kiedy uzupełnia je coś co działa na inny rodzaj wrażliwości. Obraz z kolei daje nam możliwość dotknięcia czegoś co przeminęło i wejść w przeszłość bardzo plastycznym krokiem.
W albumie "MMG - Muzyka Młodej Generacji (1978 - 1982)" są one swego rodzaju drogowskazem. Podartą mapą przeszłości, którą warto ułożyć po swojemu - tekst jest tu dopełnieniem.
Trafiłem na ten album zupełnym przypadkiem szukając czegoś całkowicie innego, ale traf był to szczęśliwy. Album przenosi nas do Polski z lat 1978 - 1982, kraju w którym młodzi ludzie poprzez muzykę dotykali fragmentów wolności, poprzez dźwięk odnajdywali barwy w miejscach z pozoru szarych i brudnych. Album zawiera zdjęcia Jacka Awakumowskiego dokumentujące nie tylko muzyków, nie tylko ludzi, ale też (a może przede wszystkim) ducha minionych lat. Uzupełniają go przytoczone fragmenty z gazet jak "Non Stop" czy "Na Przełaj" pochodzące z tamtych lat.
Ten album jest jednocześnie dowodem na to, że są fotografie które nie powinny umrzeć w przepastnych archiwach, nie zaszczycając nigdy wzroku spragnionych odbiorców. Dodam, że są one moim zdaniem mocno nieposegregowane - tu punk rock miesza się z bluesem, rockiem czy metalem. Bez jakiegoś specjalnie mocnego planu, bez wizji. Ale jednocześnie przez to daje mocniejszy obraz tamtych lat, bo jest jak kłębowisko różnych dźwięków i ludzi z różnych muzycznych obozów, którzy tworzyli w tamtym czasie jedno wielki niesamowite zjawisko.







środa, 14 grudnia 2011

Nocturne


Każdego ranka budzę się upraszając wściekłe zegary o odrobinę wyrozumiałości. Ta cicha polemika z nieubłaganym, a co gorsze perfidnym, szydercą powoduje frustrację. Zmuszony otwieram oczy i rozciągam spojrzenie na przestrzeń.
Za oknem mgła…
A może to wcale nie krople wody wirują w tańcu - może to cicha odraza dobija się przez szyby. Produkt z fabryki cierpienia, której kominy majaczą w tle sennego blokowiska. Odraza wbijająca we mnie swe ponure spojrzenia. Setki, tysiące, miliony przepełnionych wrogością oczu, tak mylnie nazywanych mgłą. Może właśnie taki widok chce być towarzyszem porannych minut, utwierdzając w przekonaniu, że świat ma mnie w garści i zniszczy przy pierwszej sposobności. A może już niszczy…
Z każdym haustem odrażającej mgły…
Rdzawy posmak miejskiej przestrzeni…
Pewnej nocy 1976 roku, w londyńskiej dzielnicy Soho, Malcolm McLaren mocno ubolewał z powodu utraty supportu na zbliżający się 100 Club Punk Rock Festival. Uratowała go jedna z fanek zespołu Sex Pistols – Siouxsie Sioux. Rzuciła mu krótkie hasło: „my zagramy”. Jej zespół powstał kilka wieczorów wcześniej zainspirowany  horrorem „Cry Of The Banshee”. Tak rozpoczęła się niezwykła podróż przez muzyczne labirynty twórczości Siouxsie And The Banshees. Wędrówka niesamowita, owocująca licznymi płytami i koncertami.
W roku 2006 Universal wydał na nośniku DVD zapis koncertów jakie miały miejsce 30 IX i 1 X 1983 roku w Royal Albert Hall. O ile coś nie umknęło mojej uwadze, jest to jedno z (tylko) dwóch wydanych dotąd DVD zespołu. Poza wspomnianym zapisem koncertu, jako bonus dostajemy klip „Dear Prudence” i dwa kawałki „Melt!”, „Painted Bird” zarejestrowane dla telewizji.
To jedna z tych miłych płyt w mojej kolekcji, do której uwielbiam często wracać.


Hall

wtorek, 6 grudnia 2011

Wall And Piece



Bezkształtne istoty czają się za rogiem i obserwują każdy mój ruch. Nieznośnie inwigilowany świat żre własne strupy i pływa w ropie. To już nawet nie syndrom chorobowy - to zaraza która niszczy spokój i poczucie wolności. To kara za przebywanie w miejscu nieprzystosowanym do rozprzestrzeniania myśli. Obserwacja każdego, najdrobniejszego, procesu. Każdego oddechu.
Wybieram myśl i zapisuję, tworząc coś bardziej trwałego. Coś co może wyrażać mnie, a jednocześnie szuka odbiorcy.
Kiedy punkowy bunt zaczynał gromadzić pod swoimi skrzydłami różnorodne środowiska, można było domniemywać, że znajdzie się tam miejsce nie tylko dla muzyki, nie tylko dla słów. Punk był zjawiskiem zbyt mocnym i otwartym, by nie rozprzestrzenić się na inne dziedziny.
Uliczna sztuka tworzona przez Banksy'ego znajduje znamiona takiej, która właśnie ze stylistyki punkowej wyrasta. Obywatelskie nieposłuszeństwo w służbie wolności słowa. Budowanie emocji za pomocą obrazu, przy jednoczesnym wykorzystaniu rzeczywistości. Bez uciekania od brudu, codzienności i bardziej miejskie niż samo miasto. Bardziej dosadne niż wypełniona syfem lafirynda z ciemnej bramy. To Banksy i jego polemika z rzeczywistością. Jego krzyk w stronę każdego, kto uderza w wolność. Dla mnie przygoda z jego pracami to jak spacer pomiędzy zwrotkami punkowych pieśni, a album "Wall And Piece" jest tym, który zastępuje mi miejską wędrówkę.






niedziela, 4 grudnia 2011

Pieśń O Końcu Świata

Podążam niezbadanym szlakiem umysłu, z wolna tracąc materialny kształt i przenikając podłogę. Zapadam się lub poszukuję nowej drogi dla myśli, które rozbiegane krzątają się w koło, plując prosto w moją eteryczną twarz. Cielesne ja siedzi na krześle i ogląda koniec świata - tą pieśń graną z wolna na nienawiści. Hollywoodzkie rozbłyski i refleksy tańczą swoiste dance macabre, wzbudzając zachwyt w spojrzeniu fizycznego ja. Nieprawda, że koniec to obleśny karzeł, śliniący się i łaszący do stóp, nieprawda, że ma skazy i ryje w ziemi jak kret. Koniec jest widowiskiem - krótkim spektaklem, który na trwałe wprowadzi się do naszej świadomości.
Kiedyś hasło "no future" było dla mnie tylko jednym ze sloganów, nawet nie do końca ciekawym. Później na jego fundamencie zrodziła się fascynacja dekadentyzmem, a idąc dalej - muzyką cold wave. Ona z kolei, była dla mnie odskocznią od tego jak mówi się o naszych realiach i była tym, co na tamte czasy, najmocniej działało na moją wyobraźnię. Dziś nadal kocham Joy Division i niesamowite Siouxsie And The Banshees. Uwielbiam wracać do ich nagrań, ale jednocześnie poszedłem dalej w moich muzycznych podróżach. Kiedy chcę otoczyć się muzyką bez słów, czystym dźwiękiem kształtującym myśli, sięgam po brzmienia takie jak płyta "Gramophone Transmissions" nagrana przez Broken Harbour. To dla mnie prawdziwy spacer po bezkresie pomysłów na kształtowanie światów we własnym umyśle. Swego rodzaju gimnastyka, do której zachęcam, by przekonać się jak niezgłębione są przestrzenie własnego wnętrza.

sobota, 3 grudnia 2011

Roots Rock Rebel

Ostatnio przeprowadziłem eksterminację słów - cichą, bezszelestną czystkę wypowiedzi. Może stąd moje milczenie, jako efekt opłakiwania straconych myśli. Może to taka forma solidarności z ideami, które zostały na wieki pogrzebane pod klawiszem z napisem "delete".
Po zamachach w Norwegii, dokonanych przez szaleńca, sporo zaczęło się mówić o prawicowym ekstremizmie. O zagrożeniu płynącym z sięgania po rasistowskie i przepojone nienawiścią poglądy. Poglądy, przed którymi ostrzegało już dawno temu The Clash, mocno angażując się w akcje i koncerty organizowane przez Anti Nazi League. Idee, które doprowadziły do samobójczej śmierci brata Joe Strummera. Zaczęto mówić o rzeczach, które dojrzewały zamiatane pod dywan. Jako przykład kraju, gdzie te idee mają się wspaniale podawano Szwecję i dziś trochę o tym kraju będzie. Z trochę innej perspektywy.
Po śmierci Strummera w grudniu 2002 roku, punkowy śwat stał się uboższy. Nie tylko o planowany koncert i reaktywowanie jednorazowo The Clash (przy okazji dopisania chłopaków do słynnego Rock And Roll Hall Of Fame), ale przede wszystkim o wybitną osobę. Postać magiczną i obdarzoną gigantyczną charyzmą. Człowieka, którego słowa żyją w każdym kto, choćby drobną częścią, szuka wolności i poprzez bunt buduje drogę do lepszego świata wszystkich ludzi.
I tutaj wędrujemy do Szwecji. 22 lutego 2003 roku w Sztokholmie miał miejsce niesamowity koncert. To wydarzenie to hołd złożony Strummerowi. W całość przedsięwzięcia zaangażowano masę muzyków i zespołów - w tym między innymi The Hives, The Hellacopters czy Backyard Babies. Zespoły odgrywały własne interpretacje kawałków The Clash, i w zasadzie usłyszeć można było cały przekrój hitów. Na dodatek - na scenie pojawił się sam Mick Jones. Zaśpiewał kilka numerów wspomagany przez muzyków z zespołu Ebba Grön jako zwieńczenie tego niezwykłego przedsięwzięcia. Po latach wciąż zazdroszczę Szwedom pomysłu, wykonania i zagwarantowania muzycznie wysokiego poziomu.
Koncert ten, na całe szczęście, został zarejestrowany i wydany w 2005 roku. Trafiłem na DVD zupełnym przypadkiem, odwiedzając niegdyś sklep Music Corner. Sklep, w którym najczęściej nie ma nic, co mogłoby mnie zainteresować.