czwartek, 23 maja 2013

Portland Cello Project - Homage

Czuję jak woda przepływa przez zaciśnięte dłonie, wytapia ze mnie szczątki twoich myśli i zmierza z nimi w stronę światła. Siedzę zamknięty w nieistnieniu i marzę o barwach zapisanych dźwiękiem, o opowieściach zrodzonych z twojej cielesności. Świat najczęściej nie zasługuje na spojrzenia, więc jestem błądzącym bez celu oddechem.
Lubię ludzi, którzy w muzyce sięgają po coś innego niż ogół, którzy nie boją się eksperymentów, albo tego, że ich kunszt muzyczny zostanie użyty do czegoś mniej ambitnego. Lubię ludzi, którzy bawią się dźwiękiem i za jego pomocą chcą coś stworzyć. Często więcej, czasem mniej. Mimo wszystko nie wiem kto zatrzyma się przy tej płycie na dłużej, nawet jeśli jest udanym eksperymentem - miłośnicy muzyki poważnej mogą narzekać na zbyt mało "ambitną" tematykę, fani hip hopu wysłuchają z ciekawości i wrócą do własnych dźwięków. Jestem jeszcze ja, i pewnie kilka osób tam po drugiej stronie ekranu, które nie wpisują się w żaden z wymienionych schematów, a płytę czasami odtworzą. Nie wiem jednak kim jest docelowa grupa odbiorców, ale cieszę się, że ten album został nagrany.
Jeśli kiedyś próbowaliście sobie wyobrazić jak brzmiałby hip hop, gdyby zabrała się za niego orkiestra, i wasza wyobraźnia nie zdołała tego przetworzyć, to ta płyta da wam odpowiedź. Portland Cello Project uwielbiają się bowiem bawić dźwiękiem, i tym razem sięgają po hip hop, robiąc to w pełni sprawnie.

The Sweet Vandals - After All

Kanonada zmysłów stapia się z rzeczywistością przyjmując formę szaro - fioletowego węża z ambicją na pożarcie rodzaju ludzkiego. Ogrodzenia z kolczastych drutów nie zatrzymają idei, ale nie temu mają służyć. Wzniesione, uczą uległości i patrzenia tylko na własne obuwie.
Coraz częściej atakują nas promienie słońca, a to z kolei sprzyja doskonałej zabawie. Chętnie uciekamy w miejsca, które odrywają nas od szarej codzienności i w odrealnionym odpoczynku zatapiamy się bez końca. Sam odbyłem dziś niesamowitą podróż, która przypomniała mi obrazy jakie uwielbiam oglądać. Wtopiłem wzrok w stare, martwe mury i całkowicie uciekłem od wszystkiego. Karmiąc się dźwiękiem, poczułem to co chyba mocno zaniedbałem i czego tak bardzo mi brakuje. Wracając jednak do słońca i zabawy, są dźwięki, które jak mi się zdaje, doskonale pasują. Nie będę ukrywał, że jeśli wcześniej zetknąłem się z zespołem The Sweet Vandals, musiałem tego nie odnotować, i na dobrą sprawę jeśli tak było to nie mam dla siebie żadnego usprawiedliwienia. "After All" jest już czwartym krążkiem w ich karierze i udało mu się skraść moje zainteresowanie do tego stopnia, że zamierzam nadrobić zaległości z wcześniejszych albumów The Sweet Vandals. 
Ich muzyka to funk z drobną domieszką soulu a nawet ska, podane z niezwykle charyzmatycznym żeńskim wokalem. Pochodzą z Hiszpanii i, jak się okazuje, ich kawałek został użyty jako tło telewizyjnej reklamy Fiata Bravo. Myślę, że nie byłbym wcale zaskoczony gdyby wraz ze wzrostem temperatury, właśnie ta płyta towarzyszyła coraz większej grupie osób, i to nie tylko przy dobrej zabawie.

wtorek, 21 maja 2013

The Estranged - The Subliminal Man

Ugryzłem zaskakująco świeży kawałek osobowości. Nie miał zapachu, ale smak przyjemnie rozpływał się między przestrzenią ust, a wyobrażeniem o kształtach. Zaczarowana podróż po bezkresnym oceanie lubieżnej perwersji...
Już ciemno i pokój rozświetla jedynie blask monitora. Kilka minut po północy, zdecydowanie mój czas. Nawet czuję jak słuch domaga się karmy. Nie zasypiam ostatnio o ludzkich porach, tkwię w krainach dźwięków i szukam. Uwielbiam te wyprawy z których wracam zwycięsko, ze zdobytym trofeum w postaci czegoś ciekawego. Takiego  myśliwego domaga się cały mój organizm i wymaga bym polował sprawnie. Próbuję.
Dźwięki post punkowe zajmują ważne miejsce w moim muzycznym świecie. Są często doskonałym tłem dla moich myśli, dla mojego działania, moich pomysłów. Mojego sposobu postrzegania, poruszania się, myślenia. Nic więc niezwykłego w tym, że po nie sięgam i ciągle szukam rzeczy nowych. Album "The Subliminal Man" The Estranged pochodzi z roku 2010, ale do mnie trafił dopiero niedawno i nie dałem mu długo czekać na swoją kolej. Jeśli lubicie klimaty The Cure, i może w trochę mniejszym stopniu Joy Division, to ta płyta jest dla was. Nie jest do końca zimna, choć nie bije od niej ciepło, ma w sobie ten surowy, chłodny klimat który lubię. 
Jak się okazuje The Estranged to nie tacy zupełni nowicjusze. Pochodzą z Portland i są byłymi bądź obecnymi członkami hardcoreowych (!) zespołów takich jak np. Remains Of The Day czy Hellshock, z których wyszło zamiłowanie do trochę innego rodzaju grania i chwała im za to. Tak naprawdę mam trochę niesmak polegający na tym, że te 36 minut płyty to zdecydowanie za mało! 

poniedziałek, 20 maja 2013

Red Soul Community - I Never Learn

Zrywam barwy wszechświata z twojej twarzy - to konieczność, by rozświetlić codzienność. Oczywistość schematyczności czasu przeraża jak nigdy dotąd, bo wyjątkowo nie pozwala tworzyć nawiasów i marginesów. Na końcu zdań znak nieskończoności i ostry zapach zwątpienia...
Jeszcze dziś rano witałem upalne słońce, i nawet planowałem by w jego towarzystwie wyruszyć na poszukiwanie obrazów, które warto utrwalić. Próby podniesienia się odrywały od urzeczywistnienia dźwięki - w dodatku nie byle jakie, ale najnowszy album Red Soul Community "I Never Learn". Chociaż nie wyruszyłem wraz ze słońcem na wielką wyprawę, to wcale mi go nie brakowało, a nawet teraz kiedy niebo przykryły delikatnie deszczowe chmury, nie brakuje słońca, bo ono mieszka w tej właśnie płycie. 
Pierwszy raz usłyszałem ich w roku 2009 (o ile nie myli mnie pamięć) przy okazji singla, a rok później dużego albumu "What Are You Doing?". Dźwięki natychmiast przyjemnie zagościły w moim wnętrzu i nagrania towarzyszyły mi bardzo często, a szczególnie uwielbiałem przy nich prowadzić samochód. Ich muzyka to przyjemna mieszanka ska i reggae, niezwykle delikatnie i ciepło oprawiona żeńskim wokalem. Najnowszy album nie wychodzi poza to co znałem z wcześniejszych nagrań i bardzo dobrze, bo zachowuje doskonały poziom. Mile zaskoczył mnie na płycie kawałek "Spanish Bombs". Jako, że jestem niemal psychopatycznym fanem The Clash, ten cover jest dla mnie wisienką na torcie, którym jest cała płyta "I Never Learn". Teraz tylko wypatruję na horyzoncie okazji do zobaczenia zespołu na żywo, gdyż do tej pory nie miałem sposobności.

wtorek, 7 maja 2013

Bester Quartet - Metamorphoses

Wywracam na drugą stronę marzenia i płynę na strzępach historii rodzinnych. Jestem zwiastunem upadku, ponurą myślą, której nie dawałaś dojść do głosu. Jestem cieniem, który steruje właścicielem, prawdą ostateczną, z którą musisz się zmierzyć. Krokiem w ciemności, oddechem we mgle, najbliższym dzwonkiem do drzwi...
Nie ma chyba lepszego sposobu do opowiadania o swoich rodzinnych stronach niż muzyka, a jeśli nie ma cię gdzieś od jakiegoś czasu, chętnie się w te strony wraca. Opowiem dziś zatem trochę o Krakowie, a tłem będzie album Bester Quartet "Metamorphoses". Kraków to specyficzne miejsce, które pulsuje w mniejszym lub większym stopniu przez całą dobę. Przykładasz ucho do ścian a one opowiadają milionem szeptów historie miliona obcych ludzi. To miejsce w którym łatwo odnaleźć coś zupełnie przypadkiem, natknąć się na kogoś, albo najzwyczajniej w świecie usiąść nad brzegiem rzeki i zbierać myśli. Zdarza się też skręcić w jakąś uliczkę i trafić w miejsce nieznane, w którym dzieją się rzeczy o jakich nigdy nie myśleliśmy. Ale co najważniejsze - to miejsce gra swoją melodię przez cały czas, i gdzieś w dużej części mogłaby to być muzyka z płyty "Metamorphoses".
Bester Quartet to nic innego jak nowa twarz doskonale znanego The Cracow Klezmer Band, ale na ich płycie dźwięki klezmerskie nie są już tak mocno wiodące. Stapiają się z pewną jazzującą melancholią, awangardową ucieczką poza to co znamy i czego się spodziewamy. W bardzo naturalny sposób dźwięki te stają się naszym przewodnikiem w wyprawie do tylko nam samym znanych światów. Są doskonałym tłem, i być może to jedna z najciekawszych formacji jakie zrodziło to miasto.
Niewątpliwie daleko szukać tak dojrzałego i sprawnego muzycznie zespołu, a płyta w mocny sposób utwierdza mnie, że czasami prawdziwe skarby znaleźć można na własnym podwórku. Nie wybrać się z nimi w krainę dźwięku, to prawdziwa strata. 

poniedziałek, 6 maja 2013

Eluvium - Nightmare Ending

Odbiegam dłonią od reszty ciała, zapisując opuszkami palców kształty wszechświata. Buduję zdania z lepkich szeptów wyłowionych z twoich ust i frunę bezwładnie w stronę miasta. Te wszystkie światła pod naszymi wizjami parzą niewinne myśli...
Kolejny majowy długi weekend stał się już tylko częścią historii i każdy w jakiś sposób wraca do rzeczywistości. Wspomnienia układają się w naszych głowach i zaczynają przemianę w coś odległego. Codzienność dociera do nas jak wielka masa wypełniająca każdy fragment czasu. W takich chwilach szukam czegoś co muzycznie przeniesie mnie w bardzo odrealnione światy, gdzieś poza granice zwyczajnej, zaplanowanej egzystencji, a do tego doskonale nadaje się muzyka ambient.
Twórczości Eluvium nie znałem wcześniej i spotkałem się z nią dopiero przy okazji najnowszego albumu (już ósmego) "Nightmare Ending". Dźwięki jakie usłyszałem przeniosły mnie gdzieś w rejony wyobraźni znane z czasów mojej fascynacji nagraniami Broken Harbour, czyli na daleki, barwny skraj myśli, w którym każda wizja pracuje na wysokich obrotach. To doskonałe tło do przemyśleń, wspomnień, odpoczynku, i przede wszystkim do budowania w głowie własnych rzeczywistości, tak bardzo odmiennych od znanego nam świata. To dźwięki, które pozwalają oderwać się i przemierzać przestrzeń, w poszukiwaniu najbardziej fantazyjnych miejsc, w których mogłaby zamieszkać nasza wyobraźnia. Doskonałe, by uwierzyć, że dźwięki pomagają nam w wyprawach do nieistniejących lub bardzo odległych obszarów. 
"Nightmare Ending" to album dwupłytowy, trwający blisko półtorej godziny. Próbując znaleźć jakieś informacje na temat wcześniejszych dokonań, dowiedziałem się, że okładki do Eluvium zdobią zawsze prace Jeannie Lynn Paske. Przeglądając (do czego i was zachęcam) jej prace w internecie, zrozumiałem, że są one doskonałym rozwinięciem muzyki, pomocą i drogowskazem prowadzącym nas w odrealnione przestrzenie. Stają się jednocześnie doskonałym uzupełnieniem i rozwinięciem dźwięków, przez co otrzymujemy bardzo spójny produkt. 

czwartek, 2 maja 2013

Skinny Lister - Forge & Flagon

Zapisuję światłem obecność w twoich myślach. W niepotrzebnych gestach zamykam nasz świat i upajam się każdym miarowym oddechem. Momentami prawie nie wierzę w istnienie końca. 
Folk przez jakiś czas tkwił w szufladzie, do której młodzi ludzie nie sięgali zbyt chętnie. Ktoś musiał im pokazać, że pewne rzeczy nie są dla nich, i chyba będzie za to pokutował w piekle po wsze czasy. Na szczęście ta sytuacja zmieniła się - po części za sprawą łączenia folku z rockiem i punk rockiem, po części dlatego, że młodość jednak uwielbia wracać do czegoś z pozoru dalekiego od ich dynamiki. Dziś nikt nie powie, że nie wypada tego słuchać, bądź, że nie można tego ubrać w nowe aranżacje, nowy sposób przekazywania, a dzięki temu raz po raz daje się wyłapać ciekawy zespół. 
Ponoć słynę z bardzo statycznego odbioru muzyki - nie tańczę, zamykam się w bezruchu i mimo, że chłonę dźwięk całą powierzchnią ciała, nikt nie jest tego w stanie dostrzec. Moje zdziwienie było całkiem spore, kiedy słuchając płyty "Forge & Flagon" nogi same zaczęły wybijać rytm, a ja (to dla mnie trochę obce doznanie) miarowo bujałem się to w lewo, to w prawo. Nie ulega wątpliwości, że dobrze się tego słucha, nie ma się też co spierać - jest to udany debiut, bo to pierwsza duża płyta zespołu. Oczywiście, nie jest to "świeżak" o którym nie było nic słychać - od roku 2009 wydali pięć singli i zagrali niesamowitą ilość koncertów.
Jeśli lubicie wszelkie irlandzko-szkocko-angielskie naleciałości, to ten album powinien zasłużyć na waszą uwagę, a kto wie - być może przekonacie się, że i wasze ciało przejmuje nad wami kontrolę. Może się też zdarzyć, że zaczniecie te kawałki wyśpiewywać, bo mają nieskrywany talent do lądowania w głowie. 

Savages - Silence Yourself

Niebo jest fantomem. Plastikowym zbiorem atomów, utkanym by odwrócić wzrok masy od cielesnych pasożytów. Marzenia błądzą w nicości tak długo, jak długo nie otwieramy oczu.
Często daję się porywać nowym brzmieniom, odlatując w niepoznane rejony odczuwania. Ścieżki nowych dźwięków to drogi, które pozwalają odkrywać wciąż nowe emocje. Bywa jednak i tak, że w dźwiękach szukam dawnych olśnień, nawiązań do tego co cenię od długiego czasu, i Savages ulokowało się właśnie tam. 
Moje fascynacje muzyczne, te z wczesnej młodości, były dosyć mocno okrojone. Zamykały się sztywno w zjawisku muzyki punk i długo nie chciały wyjść poza nie. Ewolucja, która przychodzi z wiekiem otworzyła drzwi i w zasadzie dopiero wtedy tak naprawdę zachłysnąłem się muzyką. Jedna z pierwszych przebytych tras, po obaleniu schematów, zaprowadziła mnie niemal naturalnie w stronę muzyki nowofalowej. Siouxsie And The Banshees, The Cure, Joy Division, Siglo XX... 
Te dźwięki wdarły się bardzo mocno do mojego wnętrza i szarpały w niesamowicie miły sposób od środka. Nie było dnia, którego nie zaczynałem od tej muzyki, a i sen przychodził w towarzystwie tych dźwięków. Tymczasem dziś trafił w moje ręce album zespołu Savages, który obudził pamięć tamtych dni. 
Savages to czteroosobowa, w stu procentach żeńska, formacja, a "Silence Yourself" to ich debiut. Z całego serca muszę stwierdzić, że bardzo udany i niejednokrotnie będę do niego wracał. Jest tutaj i surowość, chłód i emocje. Słucha się tego niesamowicie, niemal jak niegdyś hipnotyzującego wokalu Siouxsie. Na dodatek krótkowłosa wokalistka ma w swoich ruchach niesamowitą pasję, w spojrzeniu wiele obłąkańczych myśli, a wszystko to słychać w głosie. 
Jeśli chcecie odbyć podróż w świat surowego, zimnego piękna muzycznego, to warto nabyć bilet w postaci tego albumu, a wizje jakie przed wami się otworzą nie będą chciały was opuścić.