środa, 11 stycznia 2012

Johann Johannsson - Fordlandia

Zdejmuję z barków ciężar marzeń zatapiając się w czystej nicości. Leżę w przestrzeni wolnej od myśli, chłonąc pustkę. Ma tak intensywnie ostry zapach, że czuję ból przy każdym oddechu. Jak słodko wyrwać własne ja z tych wszystkich myśli, działań, materialnych miejsc i postaci, odlecieć w inny wymiar egzystencji. Przenieść się w miejsce zarezerwowane dla tych, którzy oddzielili realną fizyczność od całej reszty siebie.
Bywa tak, że warto dać prowadzić się losowi - przynosi on bowiem niespodzianki, których normalnie byśmy nie doświadczyli. Tak było z płytą "Fordlandia", która trafiła do mnie zupełnie przypadkiem i długo czekała na możliwość ukazania swoich zalet. Nie wiem dlaczego zdarza mi się tak dobrym albumom tkwić w zawieszeniu między mną a dźwiękami na nich zawartymi.
Johann Johannsson to dla mnie islandzki mistrz malowania świata muzyką, a "Fordlandia" jest chyba jego najczęściej odtwarzanym przeze mnie krążkiem. Samą inspiracją do powstania albumu była klęska brazylijskiej plantacji kauczuku - Fordlandii i przeczytać wyjaśnienia a propos tego można na oficjalnej stronie artysty. Jednak dźwięk pozwala wyobraźni wyjść daleko poza to, odnaleźć własne wizje i opowieści. Możliwe jest to dzięki niezwykle filmowemu efektowi - płyta brzmi jak ścieżka dźwiękowa do produkcji którą aż chce się zobaczyć. Jest pełna pasji i zwrotów akcji, pełna dynamiki, ale też stonowana w odpowiednich momentach. Ta muzyka jest jednakowo mocna co piękna i bardzo ekspresyjnie wdziera się do wnętrza odbiorcy. 
Album został nagrany przy udziale orkiestry z czeskiej Pragi, zabarwiony delikatnymi elementami elektroniki. Jest jak wyprawa do nieznanego świata, z całą jego mitologią, geografią i fizyką. Jest doskonałym towarzyszem wieczorów i jednocześnie perfekcyjnym złodziejem czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz