sobota, 28 stycznia 2012

The World / Inferno Friendship Society - The Anarchy And The Ecstasy

Stąpam po nierównościach życia, zakrapiając każdy krok odurzającym zmysły specyfikiem. Nietrzeźwa podróż sprawia, że wzrok odnajduje obrazy inne od surowej szarości. Wyglądam zza chwiejnych kroków na barwy zarezerwowane tylko dla wybranych, modląc się jednocześnie by każda rewolucja, którą dziś zaplanuję odnalazła miejsce w rzeczywistości. To mój pijany taniec ze światem, moja ostatnia wieczerze przed jutrzejszą męką.
Występ The World/Inferno Friendship Society miałem okazję zobaczyć w 2009 roku w Czechach i od tamtej pory jestem ich gorącym fanem. Nie tylko dlatego, że to świetni muzycy, nie tylko dlatego, że są bardzo dobrzy w warstwie tekstowej i w końcu nie tylko dlatego, że potrafią porwać ludzi i zrobić prawdziwe show na scenie. Przede wszystkim dlatego, że są autentyczni w tym co robią i wnoszą powiew świeżości na skostniałej scenie "muzyki alternatywnej" wypełnionej klonami tych samych dźwięków.
The World/Inferno Friendship Society pochodzą z nowojorskiego Brooklynu a ich muzyka to mieszanka punkrocka, soulu, jazzu, swoistego folkloru i zamyka się w ramach tzw. "punk cabaretu". Przy czym w stosunku do wielu grup z nurtu punk / dark cabaretu, ich muzyka jest bardziej "upunkowiona" i żywsza, bardziej energetyczna.
Są mocno polityczni, ale sięgają też w swych tekstach do wątków historycznych czy biograficznych. Na najnowszej płycie "The Anarchy And The Ecstasy" znalazł się kawałek poświęcony amerykańskiemu pisarzowi Philipowi K. Dickowi (nadużywającemu alkoholu i narkotyków, który pisał niegdyś donosy do FBI na naszego rodzimego Stanisława Lema zarzucające mu bycie tak naprawdę tajną organizacją pisarzy, którzy publikując pod kryptonimem "Stanisław Lem" miała dążyć do wpływu na opinię publiczną. Tak - wiele osób twierdzi, że Philip K. Dick był schizofrenikiem :) ).
Nowy album nie zawiedzie fanów, a i dla osób które dopiero zaczynają przygodę z tym zespołem jest to dobry początek.

czwartek, 26 stycznia 2012

Stop The War Coalition - Benefit Concert

Zespolony z nienawiścią twór wślizguje się cichaczem w środek mojej własnej przestrzeni. Nie ma fragmentu prywatnego świata, którego nie próbowałby wynieść przez każdą możliwą szczelinę. Demon zakochany w materialiźmie, plujący jadem na wolność. Ten, który coraz mocniej i śmielej roztacza swe zachłanne, lepkie łapy nad światem. Na szczęście, w swej pazernej furii zapomina, że ostrze noża i dla niego jest zabójcze.
To dziwna właściwość, że szukając rzeczy konkretnej, zdarza się nam znaleźć coś zgoła odmiennego. Nie znaczy to oczywiście, że mniej interesującego. Powiedziałbym nawet, że już niejednokrotnie doświadczyłem przypadkowego odnalezienia czegoś wyjątkowego.
Pocieszające jest to o tyle, że w swych muzycznych podróżach zataczam coraz szersze kręgi.
DVD "Stop The War Coalition" jest jednym z takich przypadkowych odkryć, w które zainwestowałem w zasadzie w ciemno.
Płyta to zapis koncertu z londyńskiej Astorii, który odbył się 27 listopada 2005 roku i któremu przyświecał szczytny cel. Całość otwiera utwór Imogen Heap "The Moment I Said It". Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością za słowa, że lubię takie piosenki i ubolewam, że postanowiono pokazać tylko ten jeden numer. Tym bardziej, że dalej jest trochę gorzej - Nitin Sawhney & Brian Eno. Nie kręci mnie ten rodzaj elektroniki i obejrzałem te trzy numery z konieczności. Podejrzewam zresztą, że więcej do nich nie wrócę - chyba, że pod przymusem.
Większość płyty to występ jaki dał Rachid Taha. Tutaj muszę powiedzieć - rewelacja. Bezkompromisowe, energetyczne granie czerpiące pełnymi garściami z tradycji arabskich, mocno nasycone rock'n'rollem, punkrockiem, elektroniką i szaleńczymi emocjami. Dla tego występu warto było zdobyć to DVD. 10 niesamowitych numerów plus dodatkowe pięć z Mickiem Jones'em z The Clash, który mimo upływu lat nadal niesamowicie czuje się na scenie.
Pozostało mi podsumować zaproszeniem do zapoznania się z twórczością Rachid'a Taha. Tym bardziej, że miałem momentami wrażenie, że zarówno Rachid Taha jak i The Clash (szczególnie z późniejszego okresu działalności) odnaleźli inspiracje w podobnych wzorcach.

sobota, 21 stycznia 2012

Militia - Power! Propaganda! Production!

Ruch płyt tektonicznych przypomina oprawcę, z wolna skradającego się za swoją ofiarą. Każde trzęsienie wypełnia szaleństwo i nienawiść. Każde kolejne jest coraz mocniejszym argumentem na przewagę zła. Być może świat chciał kiedyś być tak bardzo ludzki, by znajdować ukojenie w promowaniu pozytywnych emocji, dziś jednak to zaginęło i nic nie wskazuje na to, by miało się odnaleźć. Budujemy społeczeństwo sfrustrowanych maszyn bez kultury wyższej, dając się okradać z wszelkich rodzajów wolności. Władza coraz śmielej przesuwa płyty pod naszymi stopami, a każde kolejne trzęsienie może oznaczać koniec świata jaki znaliśmy dotychczas.
Nowa płyta milicjantów to prawdziwy majstersztyk jeśli chodzi o dźwięk. Niezwykle realistyczna podróż do pozbawionego barw świata przemysłu. To mocna i ekspresyjna więź z kulturą robotniczą, z rdzą i różnymi stopami metali. Z godziną policyjną, brutalną władzą i bezlitosnymi właścicielami fabryk. To kolej przemysłowa, która momentami wywozi nas do granic szaleństwa. W gorących piecach hutniczych powstają nuty niesione w pochodach przez miarowo i rytmicznie maszerujące masy, a elektronika otwiera i zamyka zmianowy system pracy. Ten album to prawdziwa uczta dla fanów industrialu i dźwięków, którymi można pisać scenariusze.
Jestem pełen podziwu dla tego wydawnictwa i bez reszty dałem się porwać jego klimatowi. O ile na co dzień daleki jestem od wychylania się w stronę elektroniki, o tyle tutaj wszystko współgra tak idealnie, że nie sposób wyobrazić sobie by mogło brzmieć w jakiś inny sposób. W dodatku, jako że kultura przemysłowa jest mi dosyć bliska, odnajduję w tych kawałkach strzępy siebie.

wtorek, 17 stycznia 2012

Vivienne Westwood

Nie oddycham. Nie jestem tak bardzo przywiązany do smaku rzeczywistości. Zamknięty w ciemności buduję coś na wzór trojańskiego konia, w którym przemycę moją zbrodnię. Rozleje się jak wirus w tym ulizanym, uczesanym społeczeństwie robotów bez ambicji. W miejscu pozbawionym wiary w człowieka. Tym, które gloryfikuje materializm jako najwyższe stadium religii. Z sadystycznym uśmiechem skracam czas do końca świata.
Zdarza się, że świat przyjmuje do swego grona postać, która w większym bądź mniejszym stopniu odciska swój ślad wśród nas. Taką, która ma wpływ na rozwój czegoś, co później rośnie już niekontrolowane i nic nie jest w stanie tego zatrzymać.
Vivienne Westwood przyszła na świat w miejscowości Tintwistle w kwietniu 1941 roku jako Vivienne Isabel Swire. Do momentu poznania Malcolma McLarena była żoną Dereka Westwooda, z którym miała pierwszego syna. Zauroczona McLarenem zostawiła męża i wraz z Malcolmem zamieszkała w mieszkaniu komunalnym w Clapham w południowym Londynie. Już wcześniej przejawiała zainteresowanie modą i projektowaniem ubrań, ale to Malcolm McLaren dał jej ku temu narzędzie otwierając słynny już butik na 430 King's Road o nazwie "Let It Rock", zwany później "Sex", "Too Fast To Live Too Young To Die", "Seditionaries". Obecnie nazywa się "Worlds End" i jest sklepem w którym wciąż sprzedawane są rzeczy projektowane przez Vivienne.
Mniej więcej w czasie kiedy McLaren został menadżerem Sex Pistols, Vivienne zaczęła projektować ubrania czerpiąc inspiracje z fetyszystów i prostytutek. Dzięki ubieraniu w nie chłopaków z Sex Pistols, jej kreacje szybko trafiły do większego grona odbiorców dając podwaliny temu co dziś kojarzy się wizualnie z punk rockiem.
Album "Vivienne Westwood" to wyprawa w świat jej życiowej przygody z modą - od początku czyli zetknięcia się z kulturą punk aż po dzień dzisiejszy. Mocno odzwierciedla jej fascynacje nie tylko zjawiskiem punk czy prowokacją, ale również ukazuje inspiracje czerpane z mody XVII i XVIII wieku. Jest to niewątpliwie pozycja dla osób, które modą się interesują, ale również dla tych, które chcą zobaczyć pracę i życie osoby która "ubrała punk rock".







środa, 11 stycznia 2012

Johann Johannsson - Fordlandia

Zdejmuję z barków ciężar marzeń zatapiając się w czystej nicości. Leżę w przestrzeni wolnej od myśli, chłonąc pustkę. Ma tak intensywnie ostry zapach, że czuję ból przy każdym oddechu. Jak słodko wyrwać własne ja z tych wszystkich myśli, działań, materialnych miejsc i postaci, odlecieć w inny wymiar egzystencji. Przenieść się w miejsce zarezerwowane dla tych, którzy oddzielili realną fizyczność od całej reszty siebie.
Bywa tak, że warto dać prowadzić się losowi - przynosi on bowiem niespodzianki, których normalnie byśmy nie doświadczyli. Tak było z płytą "Fordlandia", która trafiła do mnie zupełnie przypadkiem i długo czekała na możliwość ukazania swoich zalet. Nie wiem dlaczego zdarza mi się tak dobrym albumom tkwić w zawieszeniu między mną a dźwiękami na nich zawartymi.
Johann Johannsson to dla mnie islandzki mistrz malowania świata muzyką, a "Fordlandia" jest chyba jego najczęściej odtwarzanym przeze mnie krążkiem. Samą inspiracją do powstania albumu była klęska brazylijskiej plantacji kauczuku - Fordlandii i przeczytać wyjaśnienia a propos tego można na oficjalnej stronie artysty. Jednak dźwięk pozwala wyobraźni wyjść daleko poza to, odnaleźć własne wizje i opowieści. Możliwe jest to dzięki niezwykle filmowemu efektowi - płyta brzmi jak ścieżka dźwiękowa do produkcji którą aż chce się zobaczyć. Jest pełna pasji i zwrotów akcji, pełna dynamiki, ale też stonowana w odpowiednich momentach. Ta muzyka jest jednakowo mocna co piękna i bardzo ekspresyjnie wdziera się do wnętrza odbiorcy. 
Album został nagrany przy udziale orkiestry z czeskiej Pragi, zabarwiony delikatnymi elementami elektroniki. Jest jak wyprawa do nieznanego świata, z całą jego mitologią, geografią i fizyką. Jest doskonałym towarzyszem wieczorów i jednocześnie perfekcyjnym złodziejem czasu.

sobota, 7 stycznia 2012

Siekiera - Ballady Na Koniec Świata

Odkrawam kawałki siebie sunąc ostrzem po przewrotnym losie. Krwawe myśli zjadają ptaki, bezkompromisowo wdzierając się dziobami do ich wnętrza. Fruną wysoko, jak nigdy dotąd nie były, roznosząc mnie na wszystkie strony świata. Moje krwawe mięcho unosi się nad waszymi głowami, w tym swoim bolesnym grymasie.
O tym, że ma wyjść nowa płyta Siekiery wiedziałem od dłuższego czasu. Nie spieszyłem się jednak do spotkania z nią, nie czytałem o niej, nie szukałem. Są rzeczy z którymi trzeba się oswoić, które zderzają się z naszym wyobrażeniem i jest obawa, że mocno się na nim odcisną. Któregoś dnia poczułem, że to już ta chwila i w całkiem naturalny sposób zakupiłem album. Nie było burzy, wyjątkowych upałów czy innych niesamowitości z powietrza. Jak w większości dni mojego życia, nie było też nic nadnaturalnego. Poza muzyką.
Głupcem był ten, kto myślał, że Siekiera wróci do punkrocka, skoro niejednokrotnie Adamski podkreślał, że to był tylko pewien rozdział w jego twórczości. Mniej głupie było przypuszczenie, że nowy album będzie wędrował ścieżkami wytyczonymi przez "Nową Aleksandrię". Mniej nie znaczy, że całkowicie. Nie można bowiem zapominać, że to 25 lat od ostatniego albumu, a czas odciska się na nas tworząc nowe słowa, nowe interpretacje, dając nowe fascynacje, pokazując nowe drogi.
Mam pewien problem, i nie chodzi mi tu o doznania muzyczne czy literackie. Tak naprawdę w historii Siekiery mieliśmy dwa oblicza muzyczne sygnowane jedną nazwą. Najpierw punk, później zimna fala. Teraz mamy do czynienia z obliczem trzecim, a nazwa wciąż ta sama - oddająca tak różnorodne rozmowy o rzeczywistości. Nie chcę się silić na klasyfikowanie tego najnowszego, ale bez wątpienia nie jest to ani pierwsze ani drugie oblicze zespołu. Znajduję natomiast wspólny mianownik z krakowskim projektem muzycznym sygnowanym nazwą "Śmiałek". Obie płyty mają mocno teatralne i poetyckie oblicze. Dla obu muzyka jest równie ważna co słowo i oba łączy podobny efekt końcowy.
Mam jednocześnie słabość do tekstów Adamskiego, nie zmienia tego ten album. Wciąż mamy do czynienia z wyprawą w świat Tomka. Świat, który przez lata zdaje się być rozbudowany o nowe elementy. Z bardzo osobistą podróżą na skraj istnienia - świata, wiary, ludzi, marzeń (jakkolwiek to zinterpretujemy).
Słuchając nowej płyty i dając się jej porwać, ubolewam, że przez te 25 lat bez tworzenia, umarło tak wiele rzeczy, którymi moglibyśmy dziś karmić nasze próżne dusze. Jednocześnie po cichu czekam na więcej, bo lubię rozmawiać w zaciszu domu z tą melancholią Adamskiego.


czwartek, 5 stycznia 2012

Euch Die Uhren - Uns Die Zeit 1999-2009

Dopinguję sny w walce z rzeczywistością. Płyną złowieszczo nad miastem jak gdyby mogły stwarzać pozory okrutniejszych od realności. Opuszkami palców odnajduję strukturę grzechu i zatapiam się w niej bez reszty. Płoń rzeczywistości! Świat nie może czekać bez końca na pojawienie się ludzkich instynktów.
Fotografia potrafi oddać emocje - często mocniej niż dźwięk czy słowa. Ale czy potrafi oddać emocje, dźwięk, słowa i idee w jednym? Czy może zamknąć w sobie uderzenie rewolucji i zobrazować jak działa ona na ludzi? Czy można w obrazie zamknąć dynamikę i barwy chwili? Myślę, że tak, chociaż nie zawsze efekt będzie udany. Zależy to od tego czy sami jesteśmy w stanie zbliżyć się do danej idei na tyle blisko by zaczęła w nas krążyć i pozwoliła spojrzeć oczami jej "wyznawców". Tak uzyskany obraz ma charakter niezwykle plastycznego dokumentu, którego nie da się niczym zastąpić. Charakter mocny, niezwykle realistyczny i przede wszystkim szczery.
Łucja Romanowska w swoim "Euch die Uhren - uns die Zeit" zachowała to, tworząc niezwykle prawdziwą opowieść o niemieckich punkach. Jakkolwiek ogólnikowo to brzmi, historia układa się w dynamiczny obraz pełen przygód, emocji i osobliwości, wypełnionych znanymi każdemu uczuciami. To zaproszenie w świat, którego wielu nie zna lub się go boi. To jednocześnie mocno dokumentalny zapis z 10-cio letnich chwil z aparatem w rękach. To wreszcie album fotograficzny, który oddycha swoimi bohaterami i siłą wciąga do ich świata. Kolejna pozycja z mojej półki, która rozciąga muzyczną pasję ponad doznania dźwiękowe.