poniedziałek, 18 lutego 2013

Son Of Rogues Gallery - Pirate Ballads, Sea Songs And Chanteys

Noże ostrzą swoje przeznaczenie, patrząc spode łba na nieświadome, zatopione w marzeniach twarze elit. Każdy oddech współczesnej burżuazji zaczyna uciskać społeczeństwo, którego dłonie już śledzą tłuste szyje oprawców. Żadna statystyka ekonomiczna nie odda tego, jak gorące są serca tych, którzy czekają na znak, by przelewać krew w imię godnego życia.
Będąc dzieckiem pozwalałem wyobraźni budować magiczne światy. Zamykałem je w głowie, by trwały ze mną, zderzając się z rzeczywistością. Byłem rycerzem, indiańskim wojownikiem, szeryfem w przesiąkniętym złem miasteczku, podróżowałem w przestrzeń kosmicznym statkiem, czy stawałem się niepokonanym super bohaterem. Bywałem też piratem...
"Son Of Rogues Gallery - Pirate Ballads, Sea Songs And Chanteys" to składanka, która pozwoli nam na powrót przemierzać morza i oceany, obudzi marzenia z dzieciństwa i wyśle w świat wyobraźni. Muzycznie różnorodna przygoda, dająca dużo satysfakcji. Sięgnąłem po nią skuszony udziałem utwórów Iggy'ego Popa oraz Shane'a MacGowana, i początkowo wydała mi się niespójna i zbyt różnorodna. Po pewnym czasie jednak okazało się, że słucha się tego przyjemnie, i jeśli tylko da się szansę wyobraźni, można dzięki tej płycie odbyć bardzo interesującą wyprawę. 
Znając życie nie będzie to album, którego miałbym słuchać z wybitną częstotliwością, jednak raz na jakiś czas pozwolę mu się porwać i oczarować magią, którą pamiętam  z mojego dzieciństwa. Czasów gdy pływałem pod czarną, piracką banderą i łupiłem zadufanych w sobie bogaczy.

środa, 13 lutego 2013

Helen Jane Long - Intervention

Tak bardzo nie mogłem znieść gdy patrzyło to na mnie każdego dnia. Wszystkie najpiękniejsze momenty życia ubrane w kostium z tego spojrzenia - takiego co to czujesz na sobie i nawet nie bardzo wiesz jak się go pozbyć. Mimowolnie, element po elemencie, budujesz strukturę nienawiści i w końcu robisz to. Smak wolności może zakrztusić, ale kiedyś ofiara i tak wraca we wspomnieniach i znów patrzy, i wlepia te swoje ślepia w ciebie jak niegdyś. Ponownie budujesz swoją strukturę zła, jednak wspomnieniom podrzyna się gardło zupełnie inaczej niż własnemu sumieniu.
Nie chcę się powtarzać w kwestii przypadków, jednak ich rola i tym razem okazuje się niezwykła. Powoli dochodzę do wniosku, że od jakiegoś czasu to właśnie szczęśliwe zbiegi okoliczności wysyłają mnie na spotkanie dźwięków, i poszerzają w całkiem pokaźnym tempie bibliotekę melodii. Jak więc już się zapewne domyślacie, "Intervention" trafiło do mnie w sposób całkowicie przypadkowy.
Dźwięk pianina odkryłem na nowo za sprawą płyt niesamowitego Koreańczyka - Yiruma. Chłonąłem jego nagrania jak jakiś psychopata - budziłem się i musiałem włączyć "River Flows In You", poruszałem się po powierzchni planety z słuchawkami na uszach, a nawet w snach towarzyszyły mi jego dźwięki!  Byłem typowym wampirem, wysysającym z tych nagrań każdy fragment. 
Z czasem zacząłem odkrywać kolejnych współczesnych muzyków, obdarowujących świat melodiami - Brain Crain, Joe Hisaishi, Philip Wesley, David Hicken, George Skaroulis...
W końcu trafiłem na album Helen Jane Long. Wmurowało mnie od pierwszych sekund i chyba po dziś tak zostało, bo lubię (i robię to często) wracać do tej płyty. To niezwykłe kompozycje, wzbogacane o dodatkowe instrumentarium, pozwalające zatopić się w wyobraźni. Przesycone są emocjami i całą gamą ścieżek, które pomagają odkrywać nowe barwy zarówno w naszym otoczeniu, jak i w nas samych. To prawdziwa wyprawa do świata magii, ale jednocześnie drzwi do barwnej rzeczywistości. Muzyka, która bardzo delikatnie układa się w naszych wnętrzach i staje się doskonałym towarzyszem. 

sobota, 9 lutego 2013

The Indelicates - American Demo

O tym, że zaatakowaliśmy rzeczywistość, dowiedziałem się z prasy. O porażce również. Nie ma bowiem siły, by zmieniać realia, kiedy nie ma bohaterów, a ci chowają się po piwnicach z nadzieją, że nie zostaną zużyci jak cukier do herbaty. Świat to zbiorowisko bylejakości i ignorancji rozwojowej. Skazani jesteśmy na kolejny miliard nieskutecznych ataków i na marzenie o tym, że wreszcie uda nam się wytargać za kudły chociaż jedną nadzieję z piwnicy.
Czasem zdarza się, że ląduje u mnie coś za czym się wcale nie rozglądam. Jest jednak tak, że skoro już dotarło, to niech sobie będzie i tkwi gdzieś w swoim miejscu. Tak było na przykład z albumem "American Demo" The Indelicates. Trafił do mnie w okolicznościach, które gdzieś zaginęły w mojej pamięci i po prostu leżał, nawet specjalnie nie przyciągając do siebie. Tym bardziej ciężko mi uzasadnić jak doszło do tego, że wybrzmiał z moich głośników. Najprawdopodobniej zdarzyło się to przez zupełny przypadek.
Przypadki, jak się niejednokrotnie okazywało, bywają szczęśliwe, a nauczony, że zdarza się iż dźwięki jakich nie słucham na co dzień, wciągają równie mocno - dałem albumowi szansę. I cóż? Stałem się prawdziwym fanem tej płyty.
The Indelicates pochodzą z angielskiego Sussex i powstali w roku 2005, a "American Demo" jest ich pierwszą dużą płytą wydaną w 2008 roku. Jeśli poszperać w internecie znajdziemy na nich określenie "indie rock" - określenie, którego fanem zdecydowanie nie jestem. Łatwo bowiem przypiąć tę łatkę wielu zespołom i nie wyraża właściwie nic, a już na pewno nie jesteśmy w stanie zbliżyć wyobrażeń do tego co faktycznie zespół wykonuje. A jest to rock uciekający gdzieś w poetykę dźwięku, wzbogacany o pianino czy skrzypce. Jest to żywa wyprawa do głębi tego co siedzi w naszych duszach. Momentami zbliża się estetyką do dark cabaretu, żeby po chwili uciec w zupełnie inne rejony. Pewne jest jednak to, że nie ma żadnej możliwości oddać tego za pomocą tego, jakże sztucznego pojęcia - indie rock. 
Dla mnie "American Demo" to album, który towarzyszy mi w sytuacjach, kiedy potrzebuję zebrać myśli, w momentach ucieczki z tego świata w nieznane i nieodkryte wciąż części mojej psychiki. To wreszcie album, który z przypadku zapadł mi mocno w pamięć i mam ogromną nadzieję, że nigdzie się stamtąd nie wybiera.

środa, 6 lutego 2013

The Steadytones - Heavy Impact


Na kacu jakoś tak zawsze blisko mi do postaci Józefa K. z "Procesu". Zwichrowane myśli przemierzają puste przestrzenie codzienności i nie dają stworzyć aktywnego punktu odniesienia. Zaspokajane jajecznicą pełzną korytarzem wyrżniętym z barw, delikatnie sugerując, że dziś jest koniec świata, ale jutro uda się na nowo złapać oddech. 
Ostatnio mam szczęście do dobrych albumów, co niezmiernie mnie cieszy, bo tuż po nowym roku niewiele się muzycznie działo - zresztą i tak nie miałem głowy do niczego z racji zmiany miejsca zamieszkania. Teraz korzystając z odrobiny "luzu", karmię się dźwiękami, które zdążyły się odłożyć w całkiem pokaźny zbiór. Z tych zasobów, które czekają na swoją kolej, wyciągnąłem album "Heavy Impact" zespołu The Steadytones. I to jest to! Niezwykła mieszanka ska, reggae, soulu, swingu, zapachów Jamajki i prawdziwie pozytywnej energii - raz z żeńskim, raz męskim wokalem. Właśnie tego mi było trzeba - dobrego albumu w tym klimacie. Do teraz ciężko mi uwierzyć, że zespół pochodzi z Niemiec, brzmią bowiem naprawdę gorącymi karaibskimi dźwiękami. Gdzieś w głębi duszy pojawia się silna chęć zobaczenia ich na żywo. Uwielbiam tak zagrane i zaśpiewane płyty!

wtorek, 5 lutego 2013

Crash Nomada - Atlas Pogo

Drażnią mnie te wszystkie linie wysokiego napięcia podłączone do mojej głowy. Poza oczywistą deformacją marzeń, zespalają z moim Ja wizje konsumpcjonizmu, rozsyłane tak chętnie przez koncerny odpowiedzialne za kształtowanie. Boli mnie ich każda myśl wewnątrz mojego świata...
Wyobraźcie sobie, że kilka dni temu otworzyłem oczy z samego rana. Jeszcze senny, z rozbieganymi myślami, włączyłem dźwięk - niemal momentalnie ciało przeszył dreszcz napływającej energii, a na twarzy zagościł uśmiech. Odżyłem - co najmniej, jak po ożywczym, chłodnym prysznicu, a dźwięk niósł się chaotycznie w stronę domów sąsiadów. To była prawdziwa petarda, coś czego wyczekiwałem od dawna.
Nie pamiętam kiedy ostatnio któraś z płyt Gogol Bordello gościła w moim odtwarzaczu, ale cenię ich za energię jaką potrafią przekazać. Nie dziwi fakt, że ludzie zwariowali na ich punkcie, a agencje koncertowe koszą szmal. Tak czy inaczej kawał czasu nie słyszałem ich nagrań. Kiedy budziłem się pamiętnego ranka i witałem dzień muzyką, w odtwarzaczu znalazł się album zupełnie nieznanego mi wtedy zespołu Crash Nomada - "Atlas Pogo". Pierwsze skojarzenie było odruchowe, intuicyjne i bardzo oczywiste - otóż właśnie Gogol Bordello. Tu jednak mocniej zaakcentowane są wpływy punk rocka, i co za tym idzie, dawka energii jaką muzyka wtłoczyła w moje żyły okazała się dosyć potężna. Co więcej, okazało się, że zespół pochodzi z Europy,a dokładniej ze Szwecji i liczy sześcioro członków (i członkiń), a album "Atlas Pogo" jest ich pierwszą dużą płytą. Kolejne skojarzenia przywiodły na myśl kanadyjskie Dreadnoughts - podejrzewam, że na żywo zespoły dają podobną dawkę energii i emocji. 
Muszę przyznać, że jeśli chodzi o mocny "punkowy" folk, Crash Nomada jest dla mnie ogromnym odkryciem i zamierzam uważniej śledzić ich poczynania wypatrując kolejnych nagrań, a ich debiutacka płyta zapewne jeszcze niejednokrotnie zadba o moje przebudzenie. 

piątek, 1 lutego 2013

Skins

Nie potrzeba broni, kiedy słowa są w stanie wyprodukować samobójczą armię zawieszoną w schizofrenicznej rzeczywistości. Tam jest ciepło. Kombinaty mielą istnienia na jednolitą masę, używaną do budowy współczesności. To autentycznie smutne, kiedy codzienność zlewa się z morzem marzeń koncentracyjnych i nieszczerym uśmiechem.
Ruch skinheads (nie będę ukrywał) fascynuje całkowicie. Oczywiście ten prawdziwy - daleki od rasizmu, wszelkich fobii i wynaturzeń jakie przyniosło sprzedanie się mniej rozgarniętych jednostek skrajnie prawicowym partiom. W moim słowniku słowo skinheads oznaczało zawsze ten jedyny prawdziwy ruch, a dla wielbicieli wątpliwej "polityki" jest zarezerwowane określenie boneheads. 
Album "Skins" to cudowny prezent, który trafił w moje ręce kilka miesięcy temu i cieszy nieustannie oczy. Ten album to wyprawa w głąb ruchu skinheads kadrami Gavina Watsona - to on bowiem jest autorem zawartych w albumie zdjęć. To historia młodych ludzi, którzy znaleźli coś wspólnego - muzykę i sposób patrzenia na świat. Historia ludzi, którzy jednocześnie posiadali marzenia i pasje związane z przyszłością i życiem, ale chcieli odróżnić się od schematu znanego z codziennych obserwacji. To surowa, pozbawiona barw wyprawa w głąb miejskiej struktury, bez happyendów, ale z pięknymi momentami. 
Album "Skins" to coś co warto poznać, spojrzeć na twarze, koszulki "Trojan Records" i przypinki ulubionych zespołów ska czy reggae. Przejść kilka ulic wraz z bohaterami, przysiąść, zapalić papierosa czy wypić piwo. To historia prawdziwego miasta i prawdziwych ludzi.